Zastanawiają mnie czasem podziały na różnych katolickich stronach
internetowych, gdy tylko rozgorzeje jakaś dyskusja na temat różnych
elementów w Kościele, które pewnej części wiernych się nie podobają.
Bywam regularnie na mszach z modlitwą o uzdrowienie w łódzkim kościele
o. Jezuitów, na których posługuje zespół Mocni w Duchu. Wielu
tradycjonalistów zarzuca im, że gardzą przepisami liturgicznymi
wprowadzając np. tańce podczas Eucharystii, różne spontaniczne zmiany w
częściach mszy. W mediach widać podziały na tzw. skrajnych katolików - z
reguły odbiorców jedynego słusznego medium z Torunia - i tych bardziej
tolerancyjnych. Im większa różnorodność "oferty" Kościoła, tym więcej
różnych grup, które różnią się od innych m.in. poglądami na wiele
kwestii.
Wbiły mnie w fotel słowa o. Krzysztofa Pałysa z homilii wygłoszonej wczoraj u Dominikanów na Służewie. Zanegował on twierdzenie, że chodzimy do kościoła, żeby być dobrzy. Przytoczył przykład ludzi, którzy uważają, że tyle jest osób, które się modlą, mówią o sobie że są wierzący, regularnie uczestniczą w mszy, a wcale nie są dobrzy na co dzień. I dodał, że przecież do kościoła nie chodzimy po to, by być dobrzy, ale po to, by być święci. Że to nas - chrześcijan - wyróżnia.
Podał też przykład jednego z klauzurowych zakonów, w których przełożony na jednej z konferencji przypomniał swoim braciom mnichom, że oni wcale nie są lepsi, bardziej święci przez to, że się tyle godzin dziennie modlą, wykonują ciężką pracę, wstają o świcie, tylko że są takimi samymi grzesznikami jak niewierzący. Z tą różnicą, że wiedzą, "gdzie skręcać".
Zastanawiają mnie czasem podziały na różnych katolickich stronach internetowych, gdy tylko rozgorzeje jakaś dyskusja na temat różnych elementów w Kościele, które pewnej części wiernych się nie podobają. Bywam regularnie na mszach z modlitwą o uzdrowienie w łódzkim kościele o. Jezuitów, na których posługuje zespół Mocni w Duchu. Wielu tradycjonalistów zarzuca im, że gardzą przepisami liturgicznymi wprowadzając np. tańce podczas Eucharystii, różne spontaniczne zmiany w częściach mszy. W mediach widać podziały na tzw. skrajnych katolików - z reguły odbiorców jedynego słusznego medium z Torunia - i tych bardziej tolerancyjnych. Im większa różnorodność "oferty" Kościoła, tym więcej różnych grup, które różnią się od innych m.in. poglądami na wiele kwestii.
A przecież to ten sam Chrystus, ten sam Kościół, ta sama wiara... Chociaż z drugiej strony, jak spojrzymy na świętych, to z pewnością wielu z nich miało trudny charakter, o sporej rzeszy moglibyśmy powiedzieć, że byli radykałami. Można zatem zadać pytanie - gdzie jest granica pomiędzy pewnym bożym radykalizmem (podkreślam słowo "bożym"), a dzieleniem Kościoła w imię jakiejś swojej wyższości, swojego egoizmu i pychy - bo tak to chyba można nazwać. Z przykrością czytam takie "nawalanki" w Internecie, bo to na pewno burzy jedność Kościoła. A jak powiedział o. Krzysztof Michałowski, jedność to granie na zwycięstwo drugiego.
Bardzo lubię Uroczystość Wszystkich Świętych. To taki czas, kiedy paradoksalnie potrafię spojrzeć na sprawy ostateczne z taką dziwną radością. Nagle sobie myślę, że kiedyś umrę, ale że się nawet z tego cieszę, bo to nie będzie koniec, tylko wręcz przeciwnie. Przypominam sobie o tym, do czego jestem powołany - do świętości. Będąc u rodziny na wsi, wychodzę na łąkę, patrzę w horyzont i się zastanawiam, jak mam żyć, czego Bóg ode mnie oczekuje, kogo mi powierza w opiekę.
I wcale nie przeszkadzają mi tłumy na cmentarzach, korki na drogach, deszczowa pogoda i duży wiatr, bo nagle przypominam sobie, że jest coś więcej. A przecież co roku obchodzimy "święto zmarłych", i co roku jeździmy na cmentarze, co roku spotykamy się z tymi samymi ludźmi przy tych samych grobach, i co roku możemy powiedzieć, że przecież rok temu mieliśmy wiele planów, marzeń, celów do zrealizowania. Być może niektóre nasze oczekiwania względem różnych rzeczy zostały pozytywnie zaspokojone, ale patrzymy na groby naszych bliskich, którzy przecież w większości swego czasu też tacy byli, i też dużo robili, i też z pewnością można powiedzieć o nich, że byli dobrymi ludźmi. I widzimy, że teraz leżą w grobie, nieruchomo, i tam na górze z pewnością są szczęśliwi, ale z punktu widzenia tego doczesnego życia - wszystko się skończyło.
Kiedyś do jednego starszego księdza - ale takiej starowinki, co to już leżał przykuty do łóżka - przyszedł młody, ambitny ksiądz, i powiedział:
- Księże, muszę się księdzu do czegoś przyznać. Mam ogromny problem z pychą.
Starszy dziadziuś tak spojrzał na siebie - pomarszczonego, wymęczonego, zmęczonego, leżącego niemalże nieruchomo na łożu, które było tak naprawdę wtedy całym jego życiem. Potem spojrzał na niego i odparł:
- Czym tu się pysznić?
Nic tu nie mamy, nic nie jest nasze. Czym tu się pysznić? Przecież jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami.
Będąc wczoraj na cmentarzu pomyślałem sobie o jeszcze jednej rzeczy. Kiedyś - jak (jeśli) znajdę dziewczynę - zabiorę ją tam, chwycę za rękę, albo przytulę, i będziemy się tak patrzeć na ludzi, którzy pośrednio (albo i bezpośrednio) sprawili, że mogę tu teraz żyć i pisać, a którzy już tam leżą nieruchomo. I będę im wdzięczny, że na ziemi zrobili swoje, a teraz tam na górze wstawiają się za nami i nam błogosławią. Pewnie ktoś z Was powie - jakiś kompletny idiota i wariat - żeby zabierać dziewczynę na randkę na cmentarz?! Może i wariat, ale jeśli coś w małżeństwie jest pewne, to na pewno to, że oboje umrzemy, i rolą małżonków jest dbać o siebie nawzajem, o wzajemne zbawienie. Na tym polega świętość w małżeństwie. Jak do Nieba, to tylko razem.
Wbiły mnie w fotel słowa o. Krzysztofa Pałysa z homilii wygłoszonej wczoraj u Dominikanów na Służewie. Zanegował on twierdzenie, że chodzimy do kościoła, żeby być dobrzy. Przytoczył przykład ludzi, którzy uważają, że tyle jest osób, które się modlą, mówią o sobie że są wierzący, regularnie uczestniczą w mszy, a wcale nie są dobrzy na co dzień. I dodał, że przecież do kościoła nie chodzimy po to, by być dobrzy, ale po to, by być święci. Że to nas - chrześcijan - wyróżnia.
Podał też przykład jednego z klauzurowych zakonów, w których przełożony na jednej z konferencji przypomniał swoim braciom mnichom, że oni wcale nie są lepsi, bardziej święci przez to, że się tyle godzin dziennie modlą, wykonują ciężką pracę, wstają o świcie, tylko że są takimi samymi grzesznikami jak niewierzący. Z tą różnicą, że wiedzą, "gdzie skręcać".
Zastanawiają mnie czasem podziały na różnych katolickich stronach internetowych, gdy tylko rozgorzeje jakaś dyskusja na temat różnych elementów w Kościele, które pewnej części wiernych się nie podobają. Bywam regularnie na mszach z modlitwą o uzdrowienie w łódzkim kościele o. Jezuitów, na których posługuje zespół Mocni w Duchu. Wielu tradycjonalistów zarzuca im, że gardzą przepisami liturgicznymi wprowadzając np. tańce podczas Eucharystii, różne spontaniczne zmiany w częściach mszy. W mediach widać podziały na tzw. skrajnych katolików - z reguły odbiorców jedynego słusznego medium z Torunia - i tych bardziej tolerancyjnych. Im większa różnorodność "oferty" Kościoła, tym więcej różnych grup, które różnią się od innych m.in. poglądami na wiele kwestii.
A przecież to ten sam Chrystus, ten sam Kościół, ta sama wiara... Chociaż z drugiej strony, jak spojrzymy na świętych, to z pewnością wielu z nich miało trudny charakter, o sporej rzeszy moglibyśmy powiedzieć, że byli radykałami. Można zatem zadać pytanie - gdzie jest granica pomiędzy pewnym bożym radykalizmem (podkreślam słowo "bożym"), a dzieleniem Kościoła w imię jakiejś swojej wyższości, swojego egoizmu i pychy - bo tak to chyba można nazwać. Z przykrością czytam takie "nawalanki" w Internecie, bo to na pewno burzy jedność Kościoła. A jak powiedział o. Krzysztof Michałowski, jedność to granie na zwycięstwo drugiego.
Bardzo lubię Uroczystość Wszystkich Świętych. To taki czas, kiedy paradoksalnie potrafię spojrzeć na sprawy ostateczne z taką dziwną radością. Nagle sobie myślę, że kiedyś umrę, ale że się nawet z tego cieszę, bo to nie będzie koniec, tylko wręcz przeciwnie. Przypominam sobie o tym, do czego jestem powołany - do świętości. Będąc u rodziny na wsi, wychodzę na łąkę, patrzę w horyzont i się zastanawiam, jak mam żyć, czego Bóg ode mnie oczekuje, kogo mi powierza w opiekę.
I wcale nie przeszkadzają mi tłumy na cmentarzach, korki na drogach, deszczowa pogoda i duży wiatr, bo nagle przypominam sobie, że jest coś więcej. A przecież co roku obchodzimy "święto zmarłych", i co roku jeździmy na cmentarze, co roku spotykamy się z tymi samymi ludźmi przy tych samych grobach, i co roku możemy powiedzieć, że przecież rok temu mieliśmy wiele planów, marzeń, celów do zrealizowania. Być może niektóre nasze oczekiwania względem różnych rzeczy zostały pozytywnie zaspokojone, ale patrzymy na groby naszych bliskich, którzy przecież w większości swego czasu też tacy byli, i też dużo robili, i też z pewnością można powiedzieć o nich, że byli dobrymi ludźmi. I widzimy, że teraz leżą w grobie, nieruchomo, i tam na górze z pewnością są szczęśliwi, ale z punktu widzenia tego doczesnego życia - wszystko się skończyło.
Kiedyś do jednego starszego księdza - ale takiej starowinki, co to już leżał przykuty do łóżka - przyszedł młody, ambitny ksiądz, i powiedział:
- Księże, muszę się księdzu do czegoś przyznać. Mam ogromny problem z pychą.
Starszy dziadziuś tak spojrzał na siebie - pomarszczonego, wymęczonego, zmęczonego, leżącego niemalże nieruchomo na łożu, które było tak naprawdę wtedy całym jego życiem. Potem spojrzał na niego i odparł:
- Czym tu się pysznić?
Nic tu nie mamy, nic nie jest nasze. Czym tu się pysznić? Przecież jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami.
Będąc wczoraj na cmentarzu pomyślałem sobie o jeszcze jednej rzeczy. Kiedyś - jak (jeśli) znajdę dziewczynę - zabiorę ją tam, chwycę za rękę, albo przytulę, i będziemy się tak patrzeć na ludzi, którzy pośrednio (albo i bezpośrednio) sprawili, że mogę tu teraz żyć i pisać, a którzy już tam leżą nieruchomo. I będę im wdzięczny, że na ziemi zrobili swoje, a teraz tam na górze wstawiają się za nami i nam błogosławią. Pewnie ktoś z Was powie - jakiś kompletny idiota i wariat - żeby zabierać dziewczynę na randkę na cmentarz?! Może i wariat, ale jeśli coś w małżeństwie jest pewne, to na pewno to, że oboje umrzemy, i rolą małżonków jest dbać o siebie nawzajem, o wzajemne zbawienie. Na tym polega świętość w małżeństwie. Jak do Nieba, to tylko razem.
Bardzo ciekawe, trafne przemyślenia. Ja też w tym roku pomyślałam o uroczystości Wszystkich Świętych inaczej, jako o dniu, który - mam nadzieję - będzie kiedyś i moim świętem. I o tym, że to tak naprawdę my umieramy tu, na ziemi, a oni - w niebie - żyją w pełnym tego słowa znaczeniu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie i uśmiechu życzę! :)
http://dlaciebietysiacrazy.blogspot.com/
Dziękuję bardzo za miły komentarz. :) Ks. Pawlukiewicz mówił takie słowa - z okazji akurat rocznicy katastrofy smoleńskiej - "To nie jest tak, że oni umarli, a my żyjemy. To oni żyją, a my umieramy". Coś w tym jest.
UsuńPrzy okazji wstąpiłem na Twojego bloga. Bardzo spodobał mi się wpis o sprzątaniu kościoła. :) Bardzo zabawny i jednocześnie bardzo pouczający. Myślę, że może nauczyć szacunku do każdej pracy, jaką wykonujemy.