ks. Robert Grzybowski - duszpasterz diecezji drohiczyńskiej, pasjonat sportu, miłośnik wspinaczki górskiej, zdobywca wielu szczytów
Czy odprawiając mszę na szczycie góry, czuje się
ksiądz bliżej nieba?
Pewnie tak. Jest w tym jakiś
mistycyzm. Trudno jest mi mocno przekazać, bo jest w tym jakaś intymność. To
też jest taki moment, który ciężko uchwycić. Na górze jest zimno, są niedogodne
warunki… Na pewno jednym z naszych największych przeżyć na szczycie był
McKinley. Ta zimna góra, na której były dogodne warunki, pozwoliła nam na
niezwykłe dla nas przeżycie. To było chyba moje najwyraźniejsze doświadczenie,
że patrzę na całą Amerykę z góry, z najwyższego punktu i mówię: „Boże,
błogosław im.”
Pytam nieprzypadkowo, gdyż jedną z księdza pasji
jest wspinaczka wysokogórska, ale też piłka nożna, kajaki czy wyprawy rowerowe.
Znajduje ksiądz na to czas wśród innych duszpasterskich obowiązków?
Chyba jest coraz słabiej.
Czuję się sfrustrowany, że nie mam czasu i tak wybieram, że Pan Bóg budził w
moim sercu od moich najmłodszych lat wielkie pragnienie. Ja dzisiaj również
odkrywam swoje serce i swoje życie jako ogromną tęsknotę za czymś niezwykłym.
Traktuję to jako wartość ambiwalentną, bo może z niej być dużo dobrego, a dużo
też złego, bo ta ambicja może z jednej strony niezwykle rozwijać, a może
zabijać. Ja tę ambicję dużą mam. I z tej ambicji na pewno rodziły się pasje i
tych pasji związanych z aktywnością fizyczną było dużo. Dziś coraz mniej mam na
to czasu, ale to bardzo rzutowało na moją osobowość.
Gdybyśmy o tych wszystkich dyscyplinach rozmawiali,
to pewnie by nam dnia nie starczyło, ale może skupmy się na jakiejś jednej
wyprawie górskiej, którą ksiądz szczególnie zapamiętał. To jak to było?
Trudno mi powiedzieć o
jakiejś konkretnej. Teraz przychodzi mi do głowy Elbrus. To była jedna z pierwszych naszych wypraw.
Może więc dla wielu to nie było nic nadzwyczajnego, ale dla nas to wtedy było
wydarzenie. Jechaliśmy na ten Kaukaz zimą w warunkach bardzo trudnych, (tam
właśnie spotkaliśmy wspaniałego człowieka, który zginął na Broad Peaku, Maćka
Berbekę, do którego mieliśmy też duży szacunek i od tamtej pory się nieco
zaprzyjaźniliśmy) i wtedy jest szkoła pokory, kiedy wiesz, że niby proste, ale
jak warunki decydują o tym, żeby być pokornym, nie szarżować, że trzeba później
trzy dni czekać w namiocie, bo są straszne warunki. Kiedy później jedna z osób naszej
ekipy, najlepiej przygotowana fizycznie, przeżywa największy kryzys fizyczny,
co też jest takie trudne do uzasadnienia, bo ktoś, kto jest najbardziej zdecydowany
i przygotowany, ma później
największe problemy, żeby wejść, a my mu pomagamy, i ta współpraca, kiedy ja
dzisiaj mam słaby dzień, a oni mnie podtrzymują i rozbijają namiot. Ja mówię,
że góry to jest ogromna szkoła życia. To może zabawa w życie, bo życie jest
stokroć trudniejsze. Pamiętam dobrze ten Elbrus, na który udało się wtedy w
tych trudnych warunkach wejść. Faktycznie sporo było momentów takiej szkoły cierpliwości,
czekania, a nawet była decyzja, że jeśli nie będzie dogodnych warunków, to
schodzimy.
Czyli w górach nie da się być indywidualistą?
Niby się da, bo coraz więcej
jest solowych wejść, nawet na najtrudniejsze szczyty. Ale ja uważam, że góry to
jest duża szkoła wspólnoty i zespołu, i ja się boję indywidualistów w górach. W
wyczynie sportowym tak, ale myślę, że człowiek wtedy ma słabą asekurację będąc
samemu i myślę, że można również wtedy bardzo łatwo stać się egoistą, takim
pyszałkiem, który rzeczywiście mając zdolności, siłę i doświadczenie może
bardziej pompować swoją pychę. A wspólnota uczy najwięcej.
Pół roku temu robiłem wywiad z ks. Bogusławem
Kowalskim (to jest proboszcz katedry warszawsko-praskiej i jednocześnie
zapalony kibic piłkarski) i on powiedział taką fajną myśl, że dobrze mieć w
życiu jakieś wspólne pasje z innymi ludźmi, a jeśli jeszcze za to dziękuje się
Panu Bogu, to już w ogóle super.
To prawda. Mam szczęście
mieć bliskie osoby, które dzieliły ze mną pasję, ale też mam doświadczenie
tego, że nieraz przeżywa się różne kryzysy. My najczęściej wchodziliśmy małym
zespołem: trzech, czterech osób. Ale nie było wyjazdu, gdzie razem w trudnych
warunkach byśmy się ostro nie spięli, nie pokłócili. To tak nieraz naprawdę
ostro! Te trudne warunki bardzo eksponują też wady, które są nieznośne dla
innych. Pamiętam, że kiedy były podejścia przy wejściu na McKinleya i kiedy byliśmy
ze sobą związani, szliśmy razem ciągnąć te sanie, które się wywracają (trzeba
mieć dużo sprzętu, przygotowani byliśmy na około trzy tygodnie, żeby tyle czasu
spędzić w górach) i wtedy pamiętam sporo nerwów, bo ktoś nie daje rady, bo
komuś sanie się non stop wywracają, to jest irytujące, coś ci nie pasuje, coś
ci uwiera, masz słabszy dzień. Nie chcesz tego pokazać innym, bo to jest taka
duma, że nawet jak mi jest ciężko, to najwyżej powiem, żebyśmy zatrzymali się i
zrobili zdjęcie, bo jest ładny widok, ale nie przyznam się, że jest mi ciężko.
Więc są takie sytuacje. Ale ja chyba też bym powiedział, że góry to
najpiękniejsza przygoda wspólnie, a nie samemu.
Ale góry kojarzą mi się też tak ogólnie z życiem,
szczególnie z Wielkim Postem i Adwentem. Wielki Post, bo często przychodzą
chwile słabości i trudności. Adwent, bo jest tam to oczekiwanie, aż wreszcie
wejdziemy. Przychodzi też więc taki czas, kiedy są trudne momenty, kiedy
motywacja siada. Nie pytam tu tylko o góry, ale też o życie. Jak sobie z tym
radzić?
Zacznę od gór, bo to łatwiejsze
do pokazania. Pamiętam, jak kiedyś wchodziliśmy na Ararat. Była zima i męczyłem
się strasznie. Dopadła mnie choroba wysokościowa, musieliśmy też szybko
wchodzić. Zrywa cię na – przepraszam – wymioty, głowa trzaska jak przy
najgorszej grypie, i ja leżąc w tym namiocie i wiedząc, że za chwilę będzie
trzeba wstawać i znowu ruszać, jeszcze przed wschodem słońca, myślę: po co mi
to wszystko? Na pewno budzi się ogromna walka. To jest na pewno nawiązanie do
Wielkiego Postu. Ale przychodzi też moment takiego wielkiego oczekiwania, tej
takiej bliskiej wigilii. Jest blisko, jest dobrze. A później ta chwila to nie
jest jakaś euforia. Za chwilę wchodzisz na szczyt i trzeba schodzić, co jest
nieraz trudniejsze. Myślę, że w życiu jest stokroć trudniej. Dlatego kilka lat
temu to mówiliśmy i ja to dziś potwierdzam, że góry to jest zabawa w życie. To
nawet nie szkoła życia. No może też szkoła życia, ale ja bym jeszcze to
zmiękczył i pokazał jeszcze bardziej diametralną różnicę między górami a
życiem. Góry to jest zabawa w życie, ale która bardzo może pomagać. Ma bardzo
dużo wspólnego z życiem, w dużo mniejszym i łatwiejszym wymiarze. I faktycznie
przypomina mi się wiele momentów w górach, które przetrzymaliśmy. I jak mam w
życiu podobne, tylko stokroć trudniejsze, to myślę sobie: „Przypomnij sobie jak
wtedy było, nie załamuj się, jest przed tobą szczyt.” Mało tego, jak w górach
mogłeś liczyć na siebie, czy na zespół, to tu dochodzi jeszcze wiara, bo wiem,
że mam przewodnika, który się nie załamie i który nie jest umęczony. Zna
doskonale trasę i to jest dla mnie też w życiu chyba najważniejsze. Mam
mistrza, który mnie prowadzi i zna wszystkie szlaki.
Ale też łatwo można wpaść w pychę, gdy odnosi się
jakiś sukces, np. górski…
Z pewnością. To jest mi
bardzo bliskie, bo ja niestety też jestem człowiekiem pysznym. Z tym mam duży
problem. To jest trochę taka ekspozycja siebie, że możesz czymś się pochwalić:
tam byłeś, to zrobiłeś i tak dalej. To było na pewno też poszukiwanie siebie.
Dlatego uważam, że Pan Bóg, dając mi wiarę i doświadczenie i wprowadzając mnie
w relację z sobą, ratuje mnie z tego. Tak jak dzisiaj w świecie liczy się
pewność siebie, bycie asertywnym, to ja uważam, że w wierze to jest nieraz
ogromnie zabójcze i faktycznie sukcesy są też wielkim zagrożeniem. Dlatego nie
bez powodu św. Paweł mówi, że jeżeli mam się chlubić, to słabościami, a nie
sukcesami. Jest coś w tym…
Ale też „wszystko, co czynicie, na chwałę Bożą czyńcie”…
No właśnie! I tutaj chyba
jest gdzieś ta ścieżka, być może wąska brama, ale trzeba jej szukać. Jest w nas
to, co powtarzali święci „na większą chwałę Bożą”, że ja chcę być niezwykły dla
Boga, tylko czasem te motywacje są tak poplątane, że ciężko rozróżnić. Ale to
niesie, bo upokarza. I dlatego w górach odnajdujemy też analogię, bo góry
nieraz bardzo upokarzają człowieka. I nieraz mistrzów. Zresztą popatrzmy na
tych, którzy w górach, chociażby we wspinaczce, osiągnęli najwięcej. Bardzo
często postradali życie, albo pogubili swoich najbliższych. Czy wyciągnęli z
tego wnioski, to już jest każdego indywidualna sprawa, ale to, że mieli w
górach upokorzenia, to myślę, że nie ma takich, którzy by w górach mieli same
sukcesy.
Czy ma ksiądz jakieś swoje ulubione bożonarodzeniowe
zwyczaje?
Jednym ze zwyczajów, który
od kilku lat jest dla mnie taką pewną dumą, którą wyniosłem z domu, jest to, że
próbowałem zawsze w okolicy wigilii odwiedzić osoby, które gdzieś tam może
zaniedbałem. Szukałem raczej takich osób słabych, czy chorych, czy starych, z
którymi coś mnie łączyło, a na które nie miałem wcale czasu w ciągu roku. I to
mi się czasami udawało. To jest może jeden ze zwyczajów, który ja chciałbym
pielęgnować u siebie i to traktuję jako takie coś niezwykłego, do czego Pan Bóg
mnie zaprasza. Nieraz wiele radości sprawiałem tym osobom robiąc wielką
niespodziankę. To było kilka osób, ale od kilku lat coś takiego było.
Na rozmowę przyjechał ksiądz prosto z Podlasia. Czy
ten region charakteryzują jakieś konkretne zwyczaje związane ze świętami?
Na pewno tych zwyczajów jest
cała masa. Nie wiem, na ile one są ekskluzywne w tym sensie, że inni ich nie
mają. Teraz jest tak wszystko wymieszane… Ilu Podlasiaków mieszka w Warszawie i
co oni przywożą, jak przeżywają, to już tego nie wiem…
W słoikach przywożą zwyczaje… (śmiech)
(śmiech) To wiem. I na pewno
to też zależy bardzo od domów. Ja też mam wrażenie – może niesłuszne, ale
troszeczkę tak mi się wydaje z obserwacji i z autopsji – że wiele zwyczajów
zanika. Ja tego nie traktuję jako wielką stratę, bo zwyczaje dla zwyczajów,
jakby tylko sentyment dla tradycji, jakoś mnie to trochę nie do końca pociąga.
I dlatego jak kolorowy opłatek niosło się do chlewa i karmiło się…
Może powstają nowe tradycje po prostu?
Być może. Myślę, że sporo
zwyczajów jest, ale myślę też, że wiele tradycji upada. Śpiewanie kolęd w domu…
U nas było i jest tak, że przy wigilii nie włączamy telewizora. Ale idzie taka
walka, że młodemu nie chce się śpiewać, wstydzi się, nawet wstydzi się złożyć
życzenia… Zresztą sam to jakoś wtedy przeżywałem.
Są takie rodziny, gdzie dzieci tak długo śpiewają
kolędy, aż przyjdzie św. Mikołaj.
To prawda. Nie wiem, jak
tutaj w wielkich miastach, ale u nas jest ten zwyczaj kolędowania. Cała
masa osób kolęduje, czyli chodzi, śpiewa kolędy, a przy okazji zbiera datki.
Nieraz może ten ostatni motyw jest najważniejszy, ale to nie zmienia faktu, że
ta kolęda odbywa się.
Moja mama kiedyś podczas kolędy zapomniała dać
pieniędzy i goniła księdza po osiedlu… (śmiech)
Z księdzem to jest inna
rzecz, ale tutaj mówię też o świeckich, o dzieciakach, młodzieży. Oni zbierają
się w grupy, chodzą, śpiewają…
Ksiądz poruszył temat wielkich miast. Miałem okazję
kiedyś gościć księdza u siebie w domu na kolędzie i powiedział ksiądz wtedy coś
takiego, że w mieście rzadko się przyjmuje księdza. Natomiast na wsi z reguły
cała rodzina wychodzi przed dom i wyczekuje duchownego. Rzeczywiście tak jest?
Co może być tego przyczyną?
No na pewno. Dwa lata byłem
w Warszawie jako ten, który doświadczył kolędy jako ksiądz, więc wiem, jaka
jest ogromna różnica. Polegała ona rzeczywiście na tym, że u nas raczej wszyscy
oczekiwali. Owszem, to też wygląda inaczej w małych wioskach, inaczej wygląda w
średnich miasteczkach, ale raczej jest to odprowadzanie, dużo większa kultura
oczekiwania. W mieście różnie, czasem ksiądz był taki, że znienacka się
pojawiał. Chociaż też różnie bywało. Trudno mi postawić sprawę zerojedynkowo. U
nas z kolei często jest bardzo pięknie z zewnątrz, bo ludzie witają,
odprowadzają, są bardzo grzeczni, ale ja najpiękniejsze kolędy przeżyłem w
Warszawie, takie najgłębsze rozmowy. Więc nie umiem odpowiedzieć, że u nas jest
wspaniale, a w Warszawie jest źle. Na pewno w Warszawie przeżyłem też więcej
upokorzeń.
Jakie są relacje katolików z prawosławnymi na
Podlasiu?
Mam cały czas wrażenie, że
na poziomie takiej prozy życia i życia ze sobą, to naprawdę jest wielki
ekumenizm i wielka jedność. Ja teraz przyjechałem z mojego rodzinnego domu w
Bielsku Podlaskim, gdzie mieszkają moi rodzice. Ja wychowywałem się z bloku, gdzie
na klatce w zasadzie wszyscy moi najlepsi koledzy byli prawosławni i to nigdy
nam nie przeszkadzało. Nigdy. Ja nie przypominam sobie żadnej sceny w życiu,
żeby to był jakiś punkt zapalny w naszych relacjach, nigdy. To była taka
jedność, wzajemny szacunek, zamienianie się w pracy. Jak katolicy świętowali,
to prawosławni koledzy zastępowali w pracy i później odwrotnie. Szacunek wobec
siebie. Moi rodzice w tej chwili mieszkają na osiedlu domków jednorodzinnych,
gdzie w zasadzie najlepsi sąsiedzi z jednej i z drugiej strony są prawosławni.
Relacje są wyśmienite, naprawdę bliskie. Oni są gościnni. A znowu jest ten
„wyższy” poziom w znaczeniu hierarchii, czy pewnych rozmów i ustaleń. Tutaj
zdaje mi się, że jest dużo trudniej. Tutaj może jest więcej tej debaty, czy
intelektualnych utarczek. Być może też jest to związane z wchodzeniem w głębię
jakichś myśli, czy dogmatów, czy czegokolwiek. Nie ukrywam, że na pewno są też
punkty zapalne, choćby małżeństwa mieszane, gdzie na tym polu powstaje masa
różnych trudności, więc tych nie brakuje. Ale żyjąc obok siebie, świętując obok
siebie, będąc sąsiadami… Nie mówiąc o tych relacjach, kiedy wchodzą pewne
dylematy, to ja nie widziałem nigdy problemów.
Aktualnie prawosławni świętują Boże Narodzenie! Może
jakieś życzenia chciałby im ksiądz złożyć?
No na pewno. Ja pozdrawiam
wielu swoich przyjaciół, znajomych, kolegów. Do dzisiaj z wieloma się
przyjaźnię, wiele osób prawosławnych jest dla mnie też dużą inspiracją, także w
wierze. Więc ja życzę braciom właśnie tego błogosławionego i głębokiego
przeżywania świąt Bożego Narodzenia. Głęboko wierzę, że największym
zagrożeniem, tak dla nas katolików, jak i dla naszych braci prawosławnych, jest
płycizna. Jest ona największym zagrożeniem w jedności dla nas. Im będzie
głębiej, tym – jestem przekonany – będziemy w coraz większej bliskości. Również
tego doświadczyłem. Mam kolegów prawosławnych, z którymi razem tworzymy, razem
działamy w ewangelizacji. Ale to musi być głębia. Jak jest płycizna, to myślę,
że przy każdym dylemacie będzie za chwilę zgrzyt. Życzę na Boże Narodzenie
braciom prawosławnym głębokiego zjednoczenia z Chrystusem, który obiecuje nam
jedność i modli się o to, abyśmy byli jedno. Wierzę, że może kiedyś tego
doczekamy, a przynajmniej będziemy świadkami tego, że Pan Bóg nas wszystkich
coraz bardziej złączy w miłości, wierze i nadziei.
„Wyruszyć w dal” to nazwa mojego bloga. Pierwsze
skojarzenie?
Zostawić dom, zostawić swoje
zabezpieczenie. To jest mi bardzo bliskie. Myślę, że tak jak wcześniej w takiej
tradycji czysto ludzkiej, trochę hipisowskiej, nie być więźniem bogactwa,
mamony, wyruszyć daleko, gdzieś do wolności, w góry, gdzieś daleko, gdzie jest
piękno. Z drugiej strony myślę o głębszej motywacji Chrystusa – idźcie, gdzie
was poślę, zaczynajcie waszą pracę od peryferii – jak mówi Papież Franciszek.
Ale peryferie mogą być blisko, więc „wyruszyć w dal” to piękne motto, ale
możliwość interpretacji jest ogromna.
Na koniec może jakieś trzy krótkie rady dla tych,
którzy nie mają siły, żeby pod tę górę wejść, czy zrobić coś ze sobą w życiu.
Ja dzisiaj z doświadczenia
swojego życia i jakichś tam małych sukcesów, ale też wielu porażek, mogę
powiedzieć śmiało osobom, które doświadczają własnej słabości, że w życiu chyba
więcej jest porażek, niż sukcesów. Dramat najbardziej był dla mnie obrazem
mojego życia i najbardziej mnie przekonywał, że życie jest dramatem. Myślę, że
ludzie, którzy przeżywają porażki i umieją je przeżywać, to są najwięksi
mocarze. I ja do tych osób, które przeżywają w życiu smutek i uważają się za
nieudaczników, chciałbym powiedzieć, żebyśmy nie uwierzyli w to kłamstwo. Nie
obrażajmy też Boga. Jesteś wielki, jesteś stworzony na obraz Boży i masz wiele
talentów. Może nie kreuj, nie porównuj się z kimś, kto zdobywa jakieś szczyty w
tych górach materialnych, bo może do innych gór, dużo ważniejszych, jesteś
powołany. Ale Pan Bóg będzie Cię prowadził i możesz w tej biedzie nieraz
zawołać w prawdzie, przyznać się do tego: nie daję rady. Myślę, że akurat na
pomoc ręki Bożej, szczególnie teraz w kontekście Bożego Narodzenia, nie trzeba
będzie długo czekać.
Jak najwięcej pokory chyba powinienem księdzu życzyć.
I nowych szczytów, szczęśliwie zdobytych!
To prawda. Pokora przede
wszystkim, tego bym też sobie życzył i dziękuję za to. Mam nadzieję, że Pan Bóg
będzie mnie też upokarzał na miarę swoich możliwości, że to jest największy
szczyt: pokora, świętość, miłość bliźniego.
Dziękuję za rozmowę.
Dzięki.
Komentarze
Prześlij komentarz