Ks. Bogusław Kowalski – proboszcz parafii św. Michała Archanioła i św. Floriana, parafii katedralnej dla diecezji warszawsko-praskiej
Czym jest radość chrześcijańska?
Przede wszystkim radość
płynie z tego, że mamy jakiś jasny cel w życiu. Perspektywa zbawienia wiecznego
powinna na każdy dzień nie tylko umęczyć nas wymaganiami, które Pan Bóg stawia,
ale przede wszystkim radością, która nas czeka, spotkania kiedyś w wieczności z
Bogiem, dlatego że człowiek w sposób naturalny chciałby jak najdłużej żyć i właśnie
w tym sensie powinniśmy być zachłanni na życie.
Wiadomo, że to życie na ziemi
się skończy, ale perspektywa życia, gdzie nie ma ani bólu, ani smutku, ani
cierpienia żadnego i nade wszystko, że radość, której nie jesteśmy w stanie
sobie wyobrazić, nigdy się nie skończy, szczęście, które Pan Bóg przygotował i
którym chce się z nami podzielić, powinny determinować nas do tego, żeby być ludźmi
radosnymi. My nie unikamy tych różnych doświadczeń życiowych, a potwierdzają
się słowa Pana Jezusa „kto chce pójść za mną, niech weźmie krzyż swój i niech
mnie naśladuje”, które nie powinny robić z nas do końca takich smutasów,
przygnębionych ludzi, tylko mimo tego wszystkiego winniśmy być radośni.
To
najlepiej obrazuje uczestnictwo w pielgrzymce. Chodziłem 27 lat, byliśmy bardzo
umęczeni samym marszem i byliśmy wszyscy bardzo radośni. Zresztą teraz, jak
spojrzy się na pielgrzymów, to jest podobnie. Mimo umęczenia, oni są radośni.
Dlaczego? Bo mają pokój w sercu. A jeżeli dochodzi do tego poczucie humoru,
umiejętność obserwowania rzeczywistości, dystans do samego siebie, umiejętność
śmiania się z siebie, ze śmiesznych sytuacji, przywar ludzkich, to myślę, że to
sprawia, że ta radość towarzyszy nam na co dzień i to życie jest całkiem
pogodne, radosne i pociągające.
Ale ktoś może powiedzieć tak: czeka nas życie
wieczne, mamy się z czego cieszyć, jesteśmy ludźmi wierzącymi, czyli radosnymi,
ale ktoś np. nie może znaleźć pracy, komuś mama choruje… Są różne takie
problemy, niby doczesne, przy których ciężko w takich sytuacjach być radosnym.
I co wtedy?
Oczywiście tutaj nie chodzi
o jakąś płytką wesołkowatość, tylko ja miałem na myśli radość płynącą z pokoju
serca, co do takich zasadniczych spraw w życiu. To, że my chorujemy, ulegamy
wypadkom, szukamy pracy – akurat w przypadku duchownego pracy nie trzeba
szukać, bo tej pracy jest bardzo dużo – ale wielu ludzi nie potrafi sobie
„urządzić” tego życia. Trudno, żeby skakać z tego powodu do góry i to
przygnębienie nas jakoś tam dotyka i podcina skrzydła.
Ale są ludzie, którym
się wiedzie świetnie, są zdrowi, sławni, mają dużo pieniędzy, pracę i są
przygnębieni. Dlaczego są przygnębieni? To trzeba by z nimi porozmawiać.
Owszem, te rzeczy są bardzo ważne i nawet tu nie ma dyskusji, tylko ja myślę,
że to też zależy od nastawienia. Są niektórzy ludzie przykuci do łóżka, albo do
wózka, bo mają jakąś chorobę i nigdy już
nie staną na nogi. Ja znam wiele
takich osób, często naprawdę sparaliżowanych, których życie przeczołgało w
różny bolesny sposób, a mimo wszystko są radośni, bo z czegoś ta radość płynie.
Według mnie właśnie z tego pokoju serca, który daje Pan Bóg.
Ludzkie
przygnębienie na skutek wszystkich problemów, które są, dotyka chyba prawie
wszystkich. A mimo wszystko ludzie potrafią cieszyć się życiem. Myślę, że to
zależy nie tylko od tych zewnętrznych okoliczności, ale od wewnętrznej postawy,
czystego sumienia, celu w życiu, uczciwości wobec swoich przekonań, poglądów i
pragnień, dokonywania wyborów zgodnych z własnym przekonaniem i sumieniem. Ja
myślę, że to przede wszystkim daje taką radość.
W kościele na mszach młodzieżowych jak gra schola, to
wszyscy są radośni, rozśpiewani, ale mam wrażenie, że jak przyjdziemy do
kościoła na taką zwykłą mszę, to jednak ludzie przychodzą z miną posępną,
ponurą, jakby ciągnęli ze sobą wszystkie zmartwienia. Zastanawiam się, z czego
to wynika. Czy ludzie nie potrafią zapomnieć o swoich troskach w kościele? A
może to wynika z powierzchownego traktowania mszy jako tylko obowiązku?
Bywa różnie. To zależy od
bardzo wielu czynników. Pielgrzymka to jest dobry punkt odniesienia. Zdecydowana
większość na pielgrzymkach to młodzież, ale są pielgrzymki (choćby pielgrzymka
paulińska), gdzie jest chyba mniej więcej pół na pół. Na pielgrzymce ludzie
potrafią się otworzyć, znają się na ogół, jest pewien klimat. To jest parafia
personalna, wędrująca na tych parę dni. Ludzie nie muszą mieć wobec siebie
jakiegoś zahamowania. Jeżeli trafi się jeszcze taki ksiądz, przewodnik, czy
kierownik całej pielgrzymki, który potrafi zażartować patrząc na różne rzeczy z
dystansem, troszeczkę rozweselić ludzi, oni się nie krępują. Kiedy przychodzą
ludzie do kościoła, nie zawsze się znają, nie bardzo wiedzą, kto siedzi obok w
ławce. Szczególnie dotyczy to wielkich miast, parafii. Oni przychodzą nie tyle
co tacy posępni, co bardzo skupieni. Tutaj zależy w dużej mierze od klimatu,
jaki tworzą proboszcz z księżmi duszpasterzami.
Ja jako proboszcz mam
doświadczenie z trzech parafii i byłem w takiej małej, wiejskiej parafii, w
której ludzie byli bardzo poważni, ale to był owoc wspaniałych dwóch świętych
kapłanów o zupełnie innym stylu niż ja. Ja zacząłem mówić nieśmiało jakiś
żarcik, komentarz w ogłoszeniach, trochę naśladując Jana Pawła II, tylko mogłem
sobie na więcej pozwolić i byłem trochę odważniejszy, bo jednak Ojciec Święty
nie robił tego w sposób bardzo mocny, tylko delikatny. Ja jako zwykły ksiądz
mogłem sobie na więcej pozwolić. Przez pierwsze trzy niedziele bardzo niewiele
osób się tam uśmiechnęło. Dopiero za czwartym razem, kiedy opowiedziałem coś
takiego, z czego normalnie jest salwa śmiechu, to ludzie się przełamali. Mi
chodzi o to, żebyśmy się tak troszeczkę poczuli jak w rodzinie, mimo, że
sprawujemy święte tajemnice i tę największą tajemnicę, jaką jest Eucharystia.
Ale następuje ten moment przed rozesłaniem, kiedy jest takie pomachanie ludziom
na wyjście ze świątyni do swoich zajęć, pracy, na studia, do szkół, żeby
poczuli, że Pan Bóg jest jak ojciec, a ojciec napomina, karci, ale też
przytuli, rozweseli. Dla mnie przede wszystkim podstawą jest to, że Pan Bóg
musi mieć poczucie humoru. Nie wierzę, żeby nie miał poczucia humoru. Taką
sztandarową sytuacją jest ta w Kanie Galilejskiej. Możemy sobie wyobrazić
sytuację, kiedy nie było już wina i na polecenie Pana Jezusa Maryja powiedziała
„napełnijcie stągwie wodą” i kiedy Pan Jezus dokonał przemiany wody w wino,
podejrzewam, że gdzieś tam stał sobie za filarem i obserwował, jak oni reagują,
kiedy byli pewni, że tu jest woda, a oni piją i okazuje się, że tu jest wino
pierwszej klasy. Nie wierzę, żeby Pan Jezus się nie uśmiechnął patrząc na
dziwaczną reakcję, wybałuszone oczy, zdziwione miny, szok, rozglądanie,
wołanie, no to musiało być…
Przypomina mi się taka sytuacja, którą kiedyś pewien
ksiądz opowiadał o tym, jak była Rezurekcja i w kościele radość,
zmartwychwstanie, a ludzie ponurzy, zmęczeni i niewyspani. Ksiądz chciał jakoś
obudzić, pocieszyć ludzi i mówi: „ludzie, Chrystus zmartwychwstał, zobaczcie,
pusty grób!”. A ktoś z kościoła się wychyla i mówi: „ale jednak grób, proszę
księdza”…
(śmiech) To jest to, co
chciałem powiedzieć i pan bardzo ładnie mnie naprowadził. Poza tym my, Polacy,
mamy trochę taki charakter ludzi umęczonych. Być może jest to jakoś
historycznie i kulturowo uwarunkowane, ale my na ogół jesteśmy ponurzy i nie
potrafimy takiej spontaniczności okazywać. Wszędzie tam, gdzie pojawi się jakaś
charyzmatyczna osoba z taką otwartością, to zaczynają się gromadzić wokół niej
ludzie, ale przeciętnie my jesteśmy właśnie tacy ponurzy. Za wszelką cenę
widzimy same problemy, nawet tam, gdzie ich nie ma. Nie umiemy przejść ponad
problemami.
Ja w nawiązaniu do tego, co pan powiedział, miałem taką sytuację
jako kleryk u swojej chorej: ja jej wyświetlałem zdjęcia z pielgrzymki, slajdy.
To jeszcze było ze 30 lat temu, staruszka, ok. 80 lat. Niby pogodna, ale
pokazałem jej parę slajdów z pielgrzymki, żeby jej pokazać, jak to wygląda. Na
zdjęciu był taki zakonnik, paulin, którego wrzuciliśmy w Nowym Mieście do wody,
do Pilicy, jako taki chrzest, bo on był pierwszy raz na pielgrzymce. Mówię do
niej: „Pani Rozalio! Pani zobaczy! Habit mokry, włosy mokre, wrzuciliśmy go do
wody, było tak wesoło, śmiesznie!” – „A dlaczego? Przecież mógł się zaziębić.”
– „Ale było słońce, upał, 30 stopni, nie było nawet o tym mowy!” – „Ale ma
zegarek, przecież mógł mu zamoknąć – Ale wodoszczelny!” (już nawet nie wiem,
czy był wodoszczelny, ale żeby chociaż uśmiechnęła się, bo to fajny zwyczaj) –
„Ale przecież portfel mógł mieć w habicie.” Machnąłem ręką, że nie rozweselę
jej, przeszliśmy do następnych zdjęć. Są ludzie, którzy tak wszystko
śmiertelnie poważnie biorą, że nie ma szans.
Pamiętam, jak w jednym
towarzystwie opowiadałem jakąś śmieszną rzecz. To było wśród starszych sióstr
zakonnych. Opowiedziałem naprawdę sympatyczny i śmieszny żart, gdzie normalnie
ludzie ryją ze śmiechu. Czekam na salwę śmiechu, albo przynajmniej jakiś
skromny uśmiech, a jedna z tych sióstr: „właśnie, proszę księdza, ja podobną
historię znałam, to nie są wesołe rzeczy…”. Już nie pamiętam, czego to
dotyczyło. Poddałem się oczywiście. Trzeba sobie odpuścić, bo tutaj nie
przebije się człowiek. Myślę, że jednak to jest jakaś nasza wada, że jesteśmy
trochę na siłę przygnębieni.
Ale są ludzie, którzy naprawdę dźwigają ciężki
krzyż, a potrafią być szczerze radośni, śmiać się i opowiadać wesołe rzeczy.
Zresztą ci, którzy przeżyli warszawską okupację, mimo tego przygnębienia i
terroru okupacyjnego, ile tworzyli wesołych piosenek, opowiadali, wygłupiali
się, tworzyli klimat, atmosferę, środowisko, żeby przetrwać. Teraz chyba
jesteśmy mimo wszystko trochę zdołowani. Nie wiem na czym to polega, nie jestem
socjologiem, psychologiem, ale obserwatorem. Jesteśmy chyba trochę zbyt
ponurzy.
Ksiądz ma chyba sporo powodów do radości, bo został
przydzielony do katedry warszawsko-praskiej, która jest na Pradze. A ksiądz
jest miłośnikiem Pragi!
Tak, ja stąd pochodzę. Nawet
jestem tutaj proboszczem w katedrze, mimo, że ja pochodzę z tej parafii.
Wróciłem do swojej rodzinnej parafii po 32 latach. Tłumaczyłem księdzu
arcybiskupowi, że to niezręcznie wracać do swojej rodzinnej parafii, bo jeszcze
żyją sąsiadki, które wszystkie moje grzechy z dzieciństwa znają.
Zresztą
zdarzyło się tak po kolędzie, gdy przyszedłem do pewnego domu. Starsza pani
wita mnie serdecznie, ja się przedstawiam, że jestem nowym proboszczem. Ona
mówi: „proszę księdza, ksiądz nie musi się przedstawiać, ja wszystko o księdzu
wiem. Znam księdza od dziecka, bo 8 lat siadałam za księdza mamą na
wywiadówkach”. Okazało się, że z synem chodziłem do klasy. Jestem miłośnikiem
Pragi, bo Praga ma swój klimat. Poza tym zawsze miejsce dzieciństwa i
wychowania jest miejscem, które się kocha, nawet jeśli ono jest biedne,
zaniedbane.
Praga z pewnością w porównaniu z lewobrzeżną Warszawą jest trochę
zaniedbana i myślę, że te centralne władze warszawskie gorzej traktują prawą
stronę Warszawy. Ale Praga ma swój klimat niepowtarzalny. Tutaj jest pewien
styl funkcjonowania. Nasza dzielnica ma swoją duszę – to jest bardzo modne
określenie, ale tak rzeczywiście jest. Świadczy choćby o tym to, że spotkałem
po kolędzie wiele osób, które z Mokotowa, Ursynowa kupili tutaj przedwojenne
mieszkanie w starej kamienicy. Nawet do remontu, bo chcą mieszkać w kamienicy,
która ma pewien klimat. Właśnie taki nieblokowy, nieplastikowy, nie taki
pudełkowy, ale te wysokie mieszkania dwuskrzydłowe, drzwi, łuki – tak jak
oglądamy na przedwojennych filmach. To ma swój urok.
Czy ma ksiądz jakieś takie ulubione, szczególnie
ważne dla siebie, miejsca pamięci w Warszawie?
Chodzi o męczeństwo ludzi?
Ostatnio na blogu dużo poruszałem tematów związanych
z Powstaniem Warszawskim i stąd mi się nasunęło takie pytanie.
Chodziliśmy na ul. Kępną od
dziecka składać kwiaty i zapalać znicze. Bardzo się cieszę, że mimo nowopowstałego
nowoczesnego bloku, fragment tego muru został zachowany. Tam jest tablica
upamiętniająca. Tam jest takie moje ulubione miejsce, bo z dzieciństwem mi się
kojarzy. Ale jest wiele innych.
Ksiądz jest także zapalonym kibicem Legii Warszawa.
Od dziecka. W wieku 12 lat
rodzice zapisali mnie na Legię. Zdałem egzaminy, grałem w kontrolnym meczu i
potem przez 6 lat grałem w trampkarzach, juniorach. Oczywiście mecze, które my
rozgrywaliśmy z „L” na piersi (herbem Legii), to był jeden przywilej. Ale to,
że mogłem piłki podawać
wielkim, sławnym piłkarzom, to było wielkie wyróżnienie. To był zaszczyt, jak
mnie wyznaczyli do podawania piłek. Deyna, Gadocha, Ćmikiewicz - wielu
wspaniałych piłkarzy – jeszcze końcówka Lucjana Brychczego, bo jeszcze wtedy
grał, to było wielkie wyróżnienie. Ten sentyment pozostał.
Kocham ten klub,
jeżdżę na mecze, zabieram na mecze ministrantów. Już teraz może nie tyle, co
ja, co mój wikariusz, ale jak byłem wikariuszem, to jeździłem też na mecze.
Uczniowie kiedyś pytali, jak mają się do mnie zwracać, gdy mnie spotkają na
meczu. Więc ja mówię: „nie krzyczcie na pół stadionu „proszę księdza”, tylko
mówcie mi „wujku”. Kiedy czterech chłopaków spotkałem z pomalowanymi policzkami
w barwach Legii, ci rzucili papierosy, jak mnie zobaczyli, bo się zawstydzili i
jeden z nich: „ej chłopaki, wujek! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.
Zabrałem kiedyś dwudziestu czterech ministrantów na mecz przyjaźni Legia-Pogoń
(bo Legia jest zaprzyjaźniona z Pogonią, nie ma niebezpieczeństwa żadnego). Tak
ich prowadzę ciągnąc za rękę, z tyłu dwóch ojców ich ubezpiecza. Takich dwóch
kibiców o lekko podpitym głosiku mówi: „ty, zobacz, ale dzieci nabrał”. Ja się
odwracam i mówię: „panowie, to są moi ministranci!” – „A to przepraszam, pan
jest księdzem?”. Ja mówię: „oczywiście! I za dobrą służbę zabrałem chłopaków na
mecz” – „a to dobrze, że ksiądz ich tak od dziecka do dobrego uczy”. To mi
pozostało i bardzo sobie cenię, że mam taką swoją małą ojczyznę.
Kiedyś mówiłem
w kazaniu do kibiców, że dobrze jest mieć taką swoją małą ojczyznę, bo
mężczyźni tego potrzebują. Bez względu na to, czy są księżmi, ojcami, czy
pełnią jakieś ważne funkcje. W każdym mężczyźnie jest pragnienie hobby,
posiadania czegoś takiego dla siebie, co ciągnie się za nami z dzieciństwa,
młodości. Jeśli to jest rzecz godziwa, dobra, to dlaczego tego nie pielęgnować?
Trzeba mieć jakąś pasję w życiu.
Czyli kibice raczej chętnie reagują na takie
inicjatywy, jak np. msza dziękczynna za sezon, czy choćby na widok duchownego
na stadionie?
Ja nigdy nie spotkałem się z
jakąś nieżyczliwością. Wręcz przeciwnie, jeżeli do mnie grupa kibiców, i to ci
z żylety, zwróciła się już dwukrotnie (bo dwa lata ostatnie Legia zdobyła
mistrzostwo) o Mszę Świętą dziękczynną za cały sezon… To nie chodzi tylko o
mistrzostwo. Jeżeli my dziękujemy za wszelkie dobro, dla nas dobrem jest
mistrzostwo, ale wszystko to, co przeżyliśmy: te emocje, tę radość, atmosferę.
Przecież niektórzy chodzą na mecze nie tylko dla wyniku, tylko żeby przeżyć
specyficzną atmosferę. Zabierają dzieci. Szkoda, że są te przekleństwa, ale one
też już coraz rzadziej, np. na meczu, na który byli zaproszeni powstańcy (to
był mecz z Górnikiem Zabrze 2 sierpnia) nie było żadnego przekleństwa (uszanowanie
powstańców).
Fajny klimat, kapitalny doping, dzieci, kobiety, całe rodziny – tego
przed telewizorem nie przeżyjemy, mimo, że mamy powtórki, że lepiej widać
niektóre sytuacje. Atmosfera tego nie odda. To jest takie dziękczynienie w
ogóle za te zjawiska, jakimi są sport, futbol, kibicowanie, za emocje, które
można przeżywać, radosne, ale i także smutne chwile. I jeszcze zwycięstwo w tej
rywalizacji sportowej to fajna rzecz. To, co św. Paweł napisał: „czy jecie, czy
pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko czyńcie na chwałę Bożą”.
Jeżeli wypoczywamy i emocjonujemy się, a sport jest rzeczą godziwą i piękną, to
też dziękować Panu Bogu. Kibice przyszli w liczbie ok. 350-ciu, może ich było 400-tu
już dwukrotnie.
Przychodzą ci, którzy chcą. Nie ma żadnego obowiązku przecież,
prawda? A jeżeli kibice łączą również to z wiarą… To jest oczywiście okazja do
tego, żeby przeżyć Eucharystię, pomodlić się wspólnie, być ze sobą. Wtedy nie
ma specjalnie problemu ze śpiewem, bo kibice w swojej rodzinie czują się
lepiej, nikt się nie musi krępować, wstydzić. Dlatego i ze śpiewem wtedy jest
lepiej. Fajnie, jak środowiska odważniejsze gromadzą się na Eucharystii.
Nazwa mojego bloga to „Wyruszyć w dal”. Jakieś
pierwsze skojarzenie?
Przygotować, uzbroić, zabrać
to, co najważniejsze. Mi się dwie rzeczy kojarzą. Pielgrzymka to było takie
wyjście w dal. Wystarczył jakiś chlebak i to, co najpotrzebniejsze: wojskowy
niezbędnik, manierka (bo wtedy zawsze zabierałem wojskową manierkę na pielgrzymkę,
najlepsza w użyciu) i cokolwieczek do jedzenia. To mi wystarczało, a więc
niewiele, bo wiedziałem, że nie będę sam i to nie jest wyjście na taką fizyczną
pustynię, że nie ma wody, dachu nad głową itd.
Dla mnie też takim wyjściem w
dal było pójście do seminarium. Długo się wahałem, jeśli chodzi o pójście za
głosem Pana Jezusa. Ciągnęło się to za mną od dziecka, ale sprawa najbardziej
dojrzała w drugim roku mojego pobytu w wojsku. Pamiętam, że to było dla mnie
wyjście w dal. To było przekroczenie takiego progu wielkiej odpowiedzialności
za powołanie i swoje życie, bo wiadomo, z czym to się łączy. To było ogromne
przeżycie dla mnie, gdy podjąłem ostateczną decyzję pójścia. Wtedy zbroiłem się
w Pana Boga poprzez modlitwę, że tak powiem.
Ksiądz zbiera różne zabawne sytuacje z kościoła!
Chociaż dwie…
Ojej, jest ich tak dużo…
Modlitwa powszechna, dzieci różne rzeczy mówią przez mikrofon, bo mają bardzo
szczery sposób wypowiadania swoich myśli. Pamiętam takie wezwanie jednego z
chłopców: „módlmy się za Kościół, żeby nie zbankrutował jak inne firmy”. Albo
taka sytuacja z kościoła, jak ksiądz mówił kazanie i taki chłopiec siedział w
pierwszej ławce. Co ksiądz zdanie powiedział, to on kiwał głową. Rozpraszał
tego księdza, który mi to opowiadał. Akurat po tej Eucharystii mama zamawiała
intencję, weszła do zakrystii z tym synkiem, on zdejmuje albę, stułę, ornat i
woła go: „chodź no tutaj, co ty tak kiwałeś głową, tak ci się podobało moje
kazanie?” – „Nie, proszę księdza, w ogóle nie słuchałem księdza, tylko sobie
liczyłem żarówki na żyrandolu”.
Albo fajna rzecz była na kolędzie, nie zapomnę
tego, bardzo serdecznie witała mnie taka mała dziewczyna w progu, pięknie
ubrana. Widać, że mama ją odświętnie przygotowała na przyjście księdza po
kolędzie. Ona już się nie mogła doczekać, miała może z 4-5 lat. „Szczęść Boże,
ksiądz proboszcz, jak się cieszymy, że ksiądz przyszedł! Jestem taka szczęśliwa!”.
Na szczęście miałem w teczce czekoladę i dałem jej. Mówię do niej tak:
„Natalka, nie wszystkim dzieciom daję czekoladę, niektórym daję cukierki, ale
Ty mnie tak pięknie powitałaś. Wiesz co? Odmów jeszcze taką jakąś modlitwę za
księdza proboszcza, taką jaką umiesz”. Ona wtedy w prostocie serca:
„oczywiście, że ja się za księdza proboszcza pomodlę, bo ja się właśnie
nauczyłam modlitwy: wieczny odpoczynek racz im dać Panie”. Ja potem mówię „nie,
nie!”, rodzice zaczęli się śmiać, ja na to: „ja to wycofuję!”. Ona nie
rozumiała dlaczego, ja machnąłem ręką i mówię: „a módl się, to już będę miał
zabezpieczoną modlitwę jak umrę, i to takiego wspaniałego dziecka”.
Jeden z
księży opowiadał mi, jak dziecko wierciło się, bo już Msza Święta się
przedłużała. Ksiądz czytał ogłoszenia i mama mówi szeptem „uspokój się, już nie
wierć się, to się zaraz skończy”, a on na cały głos: „to się nigdy nie
skończy!”. Takie są dzieci. Albo np. ksiądz uniósł hostię i mówi: „oto Baranek
Boży, który gładzi grzechy świata”. Mama do synka mówi: „klęknij, klęknij!”. A
on mówi: „klęknę, jak zobaczę baranka”. Taka jedna pani, nie wiem dlaczego,
uparła się, że jak jest koncelebra (więc dwóch, lub trzech księży odprawia) i
jak ksiądz przewodniczący Liturgii Eucharystycznej mówi „Pan z wami”, to ona
konsekwentnie: „i z Duchami waszymi!”. To też rozprasza człowieka. (śmiech)
Na sam koniec: krótki przepis księdza na radość.
Przede wszystkim mieć
dystans do siebie, do tego, co się robi, umieć śmiać się z siebie. Jeżeli my
potrafimy mieć dystans do siebie i do swoich gaf, jakie popełniamy, śmiesznych
zachowań, łatwiej nam mieć dystans do innych i szeroko oczy otwarte i
obserwować te śmieszne sytuacje.
Być może to są jakieś naturalne predyspozycje
– może wyniosłem to z domu, może trochę Pan Bóg dał mi tę łaskę, ale przede
wszystkim dystans do siebie, umieć się śmiać z siebie, to wtedy Pan Bóg daje
takie możliwości dostrzegania u innych nie tyle słabości, ile takich gaf, które
popełniają, a są śmieszne, a nie są czymś, co może ich obrazić, czy zdołować.
Czego księdzu życzę.
Bardzo dziękuję wszystkim
czytelnikom tego bloga!
Komentarze
Prześlij komentarz