Przejdź do głównej zawartości

Wywiad z ks. Bogusławem Kowalskim


Ks. Bogusław Kowalski – proboszcz parafii św. Michała Archanioła i św. Floriana, parafii katedralnej dla diecezji warszawsko-praskiej


Czym jest radość chrześcijańska?
 
Przede wszystkim radość płynie z tego, że mamy jakiś jasny cel w życiu. Perspektywa zbawienia wiecznego powinna na każdy dzień nie tylko umęczyć nas wymaganiami, które Pan Bóg stawia, ale przede wszystkim radością, która nas czeka, spotkania kiedyś w wieczności z Bogiem, dlatego że człowiek w sposób naturalny chciałby jak najdłużej żyć i właśnie w tym sensie powinniśmy być zachłanni na życie. 

Wiadomo, że to życie na ziemi się skończy, ale perspektywa życia, gdzie nie ma ani bólu, ani smutku, ani cierpienia żadnego i nade wszystko, że radość, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, nigdy się nie skończy, szczęście, które Pan Bóg przygotował i którym chce się z nami podzielić, powinny determinować nas do tego, żeby być ludźmi radosnymi. My nie unikamy tych różnych doświadczeń życiowych, a potwierdzają się słowa Pana Jezusa „kto chce pójść za mną, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje”, które nie powinny robić z nas do końca takich smutasów, przygnębionych ludzi, tylko mimo tego wszystkiego winniśmy być radośni. 

To najlepiej obrazuje uczestnictwo w pielgrzymce. Chodziłem 27 lat, byliśmy bardzo umęczeni samym marszem i byliśmy wszyscy bardzo radośni. Zresztą teraz, jak spojrzy się na pielgrzymów, to jest podobnie. Mimo umęczenia, oni są radośni. Dlaczego? Bo mają pokój w sercu. A jeżeli dochodzi do tego poczucie humoru, umiejętność obserwowania rzeczywistości, dystans do samego siebie, umiejętność śmiania się z siebie, ze śmiesznych sytuacji, przywar ludzkich, to myślę, że to sprawia, że ta radość towarzyszy nam na co dzień i to życie jest całkiem pogodne, radosne i pociągające.

Ale ktoś może powiedzieć tak: czeka nas życie wieczne, mamy się z czego cieszyć, jesteśmy ludźmi wierzącymi, czyli radosnymi, ale ktoś np. nie może znaleźć pracy, komuś mama choruje… Są różne takie problemy, niby doczesne, przy których ciężko w takich sytuacjach być radosnym. I co wtedy?

Oczywiście tutaj nie chodzi o jakąś płytką wesołkowatość, tylko ja miałem na myśli radość płynącą z pokoju serca, co do takich zasadniczych spraw w życiu. To, że my chorujemy, ulegamy wypadkom, szukamy pracy – akurat w przypadku duchownego pracy nie trzeba szukać, bo tej pracy jest bardzo dużo – ale wielu ludzi nie potrafi sobie „urządzić” tego życia. Trudno, żeby skakać z tego powodu do góry i to przygnębienie nas jakoś tam dotyka i podcina skrzydła. 

Ale są ludzie, którym się wiedzie świetnie, są zdrowi, sławni, mają dużo pieniędzy, pracę i są przygnębieni. Dlaczego są przygnębieni? To trzeba by z nimi porozmawiać. Owszem, te rzeczy są bardzo ważne i nawet tu nie ma dyskusji, tylko ja myślę, że to też zależy od nastawienia. Są niektórzy ludzie przykuci do łóżka, albo do wózka, bo mają jakąś chorobę  i nigdy już nie staną na nogi. Ja znam wiele takich osób, często naprawdę sparaliżowanych, których życie przeczołgało w różny bolesny sposób, a mimo wszystko są radośni, bo z czegoś ta radość płynie. Według mnie właśnie z tego pokoju serca, który daje Pan Bóg. 

Ludzkie przygnębienie na skutek wszystkich problemów, które są, dotyka chyba prawie wszystkich. A mimo wszystko ludzie potrafią cieszyć się życiem. Myślę, że to zależy nie tylko od tych zewnętrznych okoliczności, ale od wewnętrznej postawy, czystego sumienia, celu w życiu, uczciwości wobec swoich przekonań, poglądów i pragnień, dokonywania wyborów zgodnych z własnym przekonaniem i sumieniem. Ja myślę, że to przede wszystkim daje taką radość.

W kościele na mszach młodzieżowych jak gra schola, to wszyscy są radośni, rozśpiewani, ale mam wrażenie, że jak przyjdziemy do kościoła na taką zwykłą mszę, to jednak ludzie przychodzą z miną posępną, ponurą, jakby ciągnęli ze sobą wszystkie zmartwienia. Zastanawiam się, z czego to wynika. Czy ludzie nie potrafią zapomnieć o swoich troskach w kościele? A może to wynika z powierzchownego traktowania mszy jako tylko obowiązku?

Bywa różnie. To zależy od bardzo wielu czynników. Pielgrzymka to jest dobry punkt odniesienia. Zdecydowana większość na pielgrzymkach to młodzież, ale są pielgrzymki (choćby pielgrzymka paulińska), gdzie jest chyba mniej więcej pół na pół. Na pielgrzymce ludzie potrafią się otworzyć, znają się na ogół, jest pewien klimat. To jest parafia personalna, wędrująca na tych parę dni. Ludzie nie muszą mieć wobec siebie jakiegoś zahamowania. Jeżeli trafi się jeszcze taki ksiądz, przewodnik, czy kierownik całej pielgrzymki, który potrafi zażartować patrząc na różne rzeczy z dystansem, troszeczkę rozweselić ludzi, oni się nie krępują. Kiedy przychodzą ludzie do kościoła, nie zawsze się znają, nie bardzo wiedzą, kto siedzi obok w ławce. Szczególnie dotyczy to wielkich miast, parafii. Oni przychodzą nie tyle co tacy posępni, co bardzo skupieni. Tutaj zależy w dużej mierze od klimatu, jaki tworzą proboszcz z księżmi duszpasterzami. 

Ja jako proboszcz mam doświadczenie z trzech parafii i byłem w takiej małej, wiejskiej parafii, w której ludzie byli bardzo poważni, ale to był owoc wspaniałych dwóch świętych kapłanów o zupełnie innym stylu niż ja. Ja zacząłem mówić nieśmiało jakiś żarcik, komentarz w ogłoszeniach, trochę naśladując Jana Pawła II, tylko mogłem sobie na więcej pozwolić i byłem trochę odważniejszy, bo jednak Ojciec Święty nie robił tego w sposób bardzo mocny, tylko delikatny. Ja jako zwykły ksiądz mogłem sobie na więcej pozwolić. Przez pierwsze trzy niedziele bardzo niewiele osób się tam uśmiechnęło. Dopiero za czwartym razem, kiedy opowiedziałem coś takiego, z czego normalnie jest salwa śmiechu, to ludzie się przełamali. Mi chodzi o to, żebyśmy się tak troszeczkę poczuli jak w rodzinie, mimo, że sprawujemy święte tajemnice i tę największą tajemnicę, jaką jest Eucharystia. 

Ale następuje ten moment przed rozesłaniem, kiedy jest takie pomachanie ludziom na wyjście ze świątyni do swoich zajęć, pracy, na studia, do szkół, żeby poczuli, że Pan Bóg jest jak ojciec, a ojciec napomina, karci, ale też przytuli, rozweseli. Dla mnie przede wszystkim podstawą jest to, że Pan Bóg musi mieć poczucie humoru. Nie wierzę, żeby nie miał poczucia humoru. Taką sztandarową sytuacją jest ta w Kanie Galilejskiej. Możemy sobie wyobrazić sytuację, kiedy nie było już wina i na polecenie Pana Jezusa Maryja powiedziała „napełnijcie stągwie wodą” i kiedy Pan Jezus dokonał przemiany wody w wino, podejrzewam, że gdzieś tam stał sobie za filarem i obserwował, jak oni reagują, kiedy byli pewni, że tu jest woda, a oni piją i okazuje się, że tu jest wino pierwszej klasy. Nie wierzę, żeby Pan Jezus się nie uśmiechnął patrząc na dziwaczną reakcję, wybałuszone oczy, zdziwione miny, szok, rozglądanie, wołanie, no to musiało być…

Przypomina mi się taka sytuacja, którą kiedyś pewien ksiądz opowiadał o tym, jak była Rezurekcja i w kościele radość, zmartwychwstanie, a ludzie ponurzy, zmęczeni i niewyspani. Ksiądz chciał jakoś obudzić, pocieszyć ludzi i mówi: „ludzie, Chrystus zmartwychwstał, zobaczcie, pusty grób!”. A ktoś z kościoła się wychyla i mówi: „ale jednak grób, proszę księdza”…

(śmiech) To jest to, co chciałem powiedzieć i pan bardzo ładnie mnie naprowadził. Poza tym my, Polacy, mamy trochę taki charakter ludzi umęczonych. Być może jest to jakoś historycznie i kulturowo uwarunkowane, ale my na ogół jesteśmy ponurzy i nie potrafimy takiej spontaniczności okazywać. Wszędzie tam, gdzie pojawi się jakaś charyzmatyczna osoba z taką otwartością, to zaczynają się gromadzić wokół niej ludzie, ale przeciętnie my jesteśmy właśnie tacy ponurzy. Za wszelką cenę widzimy same problemy, nawet tam, gdzie ich nie ma. Nie umiemy przejść ponad problemami. 

Ja w nawiązaniu do tego, co pan powiedział, miałem taką sytuację jako kleryk u swojej chorej: ja jej wyświetlałem zdjęcia z pielgrzymki, slajdy. To jeszcze było ze 30 lat temu, staruszka, ok. 80 lat. Niby pogodna, ale pokazałem jej parę slajdów z pielgrzymki, żeby jej pokazać, jak to wygląda. Na zdjęciu był taki zakonnik, paulin, którego wrzuciliśmy w Nowym Mieście do wody, do Pilicy, jako taki chrzest, bo on był pierwszy raz na pielgrzymce. Mówię do niej: „Pani Rozalio! Pani zobaczy! Habit mokry, włosy mokre, wrzuciliśmy go do wody, było tak wesoło, śmiesznie!” – „A dlaczego? Przecież mógł się zaziębić.” – „Ale było słońce, upał, 30 stopni, nie było nawet o tym mowy!” – „Ale ma zegarek, przecież mógł mu zamoknąć – Ale wodoszczelny!” (już nawet nie wiem, czy był wodoszczelny, ale żeby chociaż uśmiechnęła się, bo to fajny zwyczaj) – „Ale przecież portfel mógł mieć w habicie.” Machnąłem ręką, że nie rozweselę jej, przeszliśmy do następnych zdjęć. Są ludzie, którzy tak wszystko śmiertelnie poważnie biorą, że nie ma szans. 

Pamiętam, jak w jednym towarzystwie opowiadałem jakąś śmieszną rzecz. To było wśród starszych sióstr zakonnych. Opowiedziałem naprawdę sympatyczny i śmieszny żart, gdzie normalnie ludzie ryją ze śmiechu. Czekam na salwę śmiechu, albo przynajmniej jakiś skromny uśmiech, a jedna z tych sióstr: „właśnie, proszę księdza, ja podobną historię znałam, to nie są wesołe rzeczy…”. Już nie pamiętam, czego to dotyczyło. Poddałem się oczywiście. Trzeba sobie odpuścić, bo tutaj nie przebije się człowiek. Myślę, że jednak to jest jakaś nasza wada, że jesteśmy trochę na siłę przygnębieni. 

Ale są ludzie, którzy naprawdę dźwigają ciężki krzyż, a potrafią być szczerze radośni, śmiać się i opowiadać wesołe rzeczy. Zresztą ci, którzy przeżyli warszawską okupację, mimo tego przygnębienia i terroru okupacyjnego, ile tworzyli wesołych piosenek, opowiadali, wygłupiali się, tworzyli klimat, atmosferę, środowisko, żeby przetrwać. Teraz chyba jesteśmy mimo wszystko trochę zdołowani. Nie wiem na czym to polega, nie jestem socjologiem, psychologiem, ale obserwatorem. Jesteśmy chyba trochę zbyt ponurzy.

Ksiądz ma chyba sporo powodów do radości, bo został przydzielony do katedry warszawsko-praskiej, która jest na Pradze. A ksiądz jest miłośnikiem Pragi!

Tak, ja stąd pochodzę. Nawet jestem tutaj proboszczem w katedrze, mimo, że ja pochodzę z tej parafii. Wróciłem do swojej rodzinnej parafii po 32 latach. Tłumaczyłem księdzu arcybiskupowi, że to niezręcznie wracać do swojej rodzinnej parafii, bo jeszcze żyją sąsiadki, które wszystkie moje grzechy z dzieciństwa znają. 

Zresztą zdarzyło się tak po kolędzie, gdy przyszedłem do pewnego domu. Starsza pani wita mnie serdecznie, ja się przedstawiam, że jestem nowym proboszczem. Ona mówi: „proszę księdza, ksiądz nie musi się przedstawiać, ja wszystko o księdzu wiem. Znam księdza od dziecka, bo 8 lat siadałam za księdza mamą na wywiadówkach”. Okazało się, że z synem chodziłem do klasy. Jestem miłośnikiem Pragi, bo Praga ma swój klimat. Poza tym zawsze miejsce dzieciństwa i wychowania jest miejscem, które się kocha, nawet jeśli ono jest biedne, zaniedbane. 

Praga z pewnością w porównaniu z lewobrzeżną Warszawą jest trochę zaniedbana i myślę, że te centralne władze warszawskie gorzej traktują prawą stronę Warszawy. Ale Praga ma swój klimat niepowtarzalny. Tutaj jest pewien styl funkcjonowania. Nasza dzielnica ma swoją duszę – to jest bardzo modne określenie, ale tak rzeczywiście jest. Świadczy choćby o tym to, że spotkałem po kolędzie wiele osób, które z Mokotowa, Ursynowa kupili tutaj przedwojenne mieszkanie w starej kamienicy. Nawet do remontu, bo chcą mieszkać w kamienicy, która ma pewien klimat. Właśnie taki nieblokowy, nieplastikowy, nie taki pudełkowy, ale te wysokie mieszkania dwuskrzydłowe, drzwi, łuki – tak jak oglądamy na przedwojennych filmach. To ma swój urok.

Czy ma ksiądz jakieś takie ulubione, szczególnie ważne dla siebie, miejsca pamięci w Warszawie?

Chodzi o męczeństwo ludzi?

Ostatnio na blogu dużo poruszałem tematów związanych z Powstaniem Warszawskim i stąd mi się nasunęło takie pytanie.

Chodziliśmy na ul. Kępną od dziecka składać kwiaty i zapalać znicze. Bardzo się cieszę, że mimo nowopowstałego nowoczesnego bloku, fragment tego muru został zachowany. Tam jest tablica upamiętniająca. Tam jest takie moje ulubione miejsce, bo z dzieciństwem mi się kojarzy. Ale jest wiele innych.

Ksiądz jest także zapalonym kibicem Legii Warszawa.

Od dziecka. W wieku 12 lat rodzice zapisali mnie na Legię. Zdałem egzaminy, grałem w kontrolnym meczu i potem przez 6 lat grałem w trampkarzach, juniorach. Oczywiście mecze, które my rozgrywaliśmy z „L” na piersi (herbem Legii), to był jeden przywilej. Ale to, że mogłem piłki podawać wielkim, sławnym piłkarzom, to było wielkie wyróżnienie. To był zaszczyt, jak mnie wyznaczyli do podawania piłek. Deyna, Gadocha, Ćmikiewicz - wielu wspaniałych piłkarzy – jeszcze końcówka Lucjana Brychczego, bo jeszcze wtedy grał, to było wielkie wyróżnienie. Ten sentyment pozostał. 

Kocham ten klub, jeżdżę na mecze, zabieram na mecze ministrantów. Już teraz może nie tyle, co ja, co mój wikariusz, ale jak byłem wikariuszem, to jeździłem też na mecze. Uczniowie kiedyś pytali, jak mają się do mnie zwracać, gdy mnie spotkają na meczu. Więc ja mówię: „nie krzyczcie na pół stadionu „proszę księdza”, tylko mówcie mi „wujku”. Kiedy czterech chłopaków spotkałem z pomalowanymi policzkami w barwach Legii, ci rzucili papierosy, jak mnie zobaczyli, bo się zawstydzili i jeden z nich: „ej chłopaki, wujek! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. 

Zabrałem kiedyś dwudziestu czterech ministrantów na mecz przyjaźni Legia-Pogoń (bo Legia jest zaprzyjaźniona z Pogonią, nie ma niebezpieczeństwa żadnego). Tak ich prowadzę ciągnąc za rękę, z tyłu dwóch ojców ich ubezpiecza. Takich dwóch kibiców o lekko podpitym głosiku mówi: „ty, zobacz, ale dzieci nabrał”. Ja się odwracam i mówię: „panowie, to są moi ministranci!” – „A to przepraszam, pan jest księdzem?”. Ja mówię: „oczywiście! I za dobrą służbę zabrałem chłopaków na mecz” – „a to dobrze, że ksiądz ich tak od dziecka do dobrego uczy”. To mi pozostało i bardzo sobie cenię, że mam taką swoją małą ojczyznę. 

Kiedyś mówiłem w kazaniu do kibiców, że dobrze jest mieć taką swoją małą ojczyznę, bo mężczyźni tego potrzebują. Bez względu na to, czy są księżmi, ojcami, czy pełnią jakieś ważne funkcje. W każdym mężczyźnie jest pragnienie hobby, posiadania czegoś takiego dla siebie, co ciągnie się za nami z dzieciństwa, młodości. Jeśli to jest rzecz godziwa, dobra, to dlaczego tego nie pielęgnować? Trzeba mieć jakąś pasję w życiu.

Czyli kibice raczej chętnie reagują na takie inicjatywy, jak np. msza dziękczynna za sezon, czy choćby na widok duchownego na stadionie?

Ja nigdy nie spotkałem się z jakąś nieżyczliwością. Wręcz przeciwnie, jeżeli do mnie grupa kibiców, i to ci z żylety, zwróciła się już dwukrotnie (bo dwa lata ostatnie Legia zdobyła mistrzostwo) o Mszę Świętą dziękczynną za cały sezon… To nie chodzi tylko o mistrzostwo. Jeżeli my dziękujemy za wszelkie dobro, dla nas dobrem jest mistrzostwo, ale wszystko to, co przeżyliśmy: te emocje, tę radość, atmosferę. Przecież niektórzy chodzą na mecze nie tylko dla wyniku, tylko żeby przeżyć specyficzną atmosferę. Zabierają dzieci. Szkoda, że są te przekleństwa, ale one też już coraz rzadziej, np. na meczu, na który byli zaproszeni powstańcy (to był mecz z Górnikiem Zabrze 2 sierpnia) nie było żadnego przekleństwa (uszanowanie powstańców). 

Fajny klimat, kapitalny doping, dzieci, kobiety, całe rodziny – tego przed telewizorem nie przeżyjemy, mimo, że mamy powtórki, że lepiej widać niektóre sytuacje. Atmosfera tego nie odda. To jest takie dziękczynienie w ogóle za te zjawiska, jakimi są sport, futbol, kibicowanie, za emocje, które można przeżywać, radosne, ale i także smutne chwile. I jeszcze zwycięstwo w tej rywalizacji sportowej to fajna rzecz. To, co św. Paweł napisał: „czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko czyńcie na chwałę Bożą”. Jeżeli wypoczywamy i emocjonujemy się, a sport jest rzeczą godziwą i piękną, to też dziękować Panu Bogu. Kibice przyszli w liczbie ok. 350-ciu, może ich było 400-tu już dwukrotnie. 

Przychodzą ci, którzy chcą. Nie ma żadnego obowiązku przecież, prawda? A jeżeli kibice łączą również to z wiarą… To jest oczywiście okazja do tego, żeby przeżyć Eucharystię, pomodlić się wspólnie, być ze sobą. Wtedy nie ma specjalnie problemu ze śpiewem, bo kibice w swojej rodzinie czują się lepiej, nikt się nie musi krępować, wstydzić. Dlatego i ze śpiewem wtedy jest lepiej. Fajnie, jak środowiska odważniejsze gromadzą się na Eucharystii.

Nazwa mojego bloga to „Wyruszyć w dal”. Jakieś pierwsze skojarzenie?

Przygotować, uzbroić, zabrać to, co najważniejsze. Mi się dwie rzeczy kojarzą. Pielgrzymka to było takie wyjście w dal. Wystarczył jakiś chlebak i to, co najpotrzebniejsze: wojskowy niezbędnik, manierka (bo wtedy zawsze zabierałem wojskową manierkę na pielgrzymkę, najlepsza w użyciu) i cokolwieczek do jedzenia. To mi wystarczało, a więc niewiele, bo wiedziałem, że nie będę sam i to nie jest wyjście na taką fizyczną pustynię, że nie ma wody, dachu nad głową itd. 

Dla mnie też takim wyjściem w dal było pójście do seminarium. Długo się wahałem, jeśli chodzi o pójście za głosem Pana Jezusa. Ciągnęło się to za mną od dziecka, ale sprawa najbardziej dojrzała w drugim roku mojego pobytu w wojsku. Pamiętam, że to było dla mnie wyjście w dal. To było przekroczenie takiego progu wielkiej odpowiedzialności za powołanie i swoje życie, bo wiadomo, z czym to się łączy. To było ogromne przeżycie dla mnie, gdy podjąłem ostateczną decyzję pójścia. Wtedy zbroiłem się w Pana Boga poprzez modlitwę, że tak powiem.

Ksiądz zbiera różne zabawne sytuacje z kościoła! Chociaż dwie…

Ojej, jest ich tak dużo… Modlitwa powszechna, dzieci różne rzeczy mówią przez mikrofon, bo mają bardzo szczery sposób wypowiadania swoich myśli. Pamiętam takie wezwanie jednego z chłopców: „módlmy się za Kościół, żeby nie zbankrutował jak inne firmy”. Albo taka sytuacja z kościoła, jak ksiądz mówił kazanie i taki chłopiec siedział w pierwszej ławce. Co ksiądz zdanie powiedział, to on kiwał głową. Rozpraszał tego księdza, który mi to opowiadał. Akurat po tej Eucharystii mama zamawiała intencję, weszła do zakrystii z tym synkiem, on zdejmuje albę, stułę, ornat i woła go: „chodź no tutaj, co ty tak kiwałeś głową, tak ci się podobało moje kazanie?” – „Nie, proszę księdza, w ogóle nie słuchałem księdza, tylko sobie liczyłem żarówki na żyrandolu”. 

Albo fajna rzecz była na kolędzie, nie zapomnę tego, bardzo serdecznie witała mnie taka mała dziewczyna w progu, pięknie ubrana. Widać, że mama ją odświętnie przygotowała na przyjście księdza po kolędzie. Ona już się nie mogła doczekać, miała może z 4-5 lat. „Szczęść Boże, ksiądz proboszcz, jak się cieszymy, że ksiądz przyszedł! Jestem taka szczęśliwa!”. Na szczęście miałem w teczce czekoladę i dałem jej. Mówię do niej tak: „Natalka, nie wszystkim dzieciom daję czekoladę, niektórym daję cukierki, ale Ty mnie tak pięknie powitałaś. Wiesz co? Odmów jeszcze taką jakąś modlitwę za księdza proboszcza, taką jaką umiesz”. Ona wtedy w prostocie serca: „oczywiście, że ja się za księdza proboszcza pomodlę, bo ja się właśnie nauczyłam modlitwy: wieczny odpoczynek racz im dać Panie”. Ja potem mówię „nie, nie!”, rodzice zaczęli się śmiać, ja na to: „ja to wycofuję!”. Ona nie rozumiała dlaczego, ja machnąłem ręką i mówię: „a módl się, to już będę miał zabezpieczoną modlitwę jak umrę, i to takiego wspaniałego dziecka”. 

Jeden z księży opowiadał mi, jak dziecko wierciło się, bo już Msza Święta się przedłużała. Ksiądz czytał ogłoszenia i mama mówi szeptem „uspokój się, już nie wierć się, to się zaraz skończy”, a on na cały głos: „to się nigdy nie skończy!”. Takie są dzieci. Albo np. ksiądz uniósł hostię i mówi: „oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Mama do synka mówi: „klęknij, klęknij!”. A on mówi: „klęknę, jak zobaczę baranka”. Taka jedna pani, nie wiem dlaczego, uparła się, że jak jest koncelebra (więc dwóch, lub trzech księży odprawia) i jak ksiądz przewodniczący Liturgii Eucharystycznej mówi „Pan z wami”, to ona konsekwentnie: „i z Duchami waszymi!”. To też rozprasza człowieka. (śmiech)

Na sam koniec: krótki przepis księdza na radość.

Przede wszystkim mieć dystans do siebie, do tego, co się robi, umieć śmiać się z siebie. Jeżeli my potrafimy mieć dystans do siebie i do swoich gaf, jakie popełniamy, śmiesznych zachowań, łatwiej nam mieć dystans do innych i szeroko oczy otwarte i obserwować te śmieszne sytuacje. 

Być może to są jakieś naturalne predyspozycje – może wyniosłem to z domu, może trochę Pan Bóg dał mi tę łaskę, ale przede wszystkim dystans do siebie, umieć się śmiać z siebie, to wtedy Pan Bóg daje takie możliwości dostrzegania u innych nie tyle słabości, ile takich gaf, które popełniają, a są śmieszne, a nie są czymś, co może ich obrazić, czy zdołować.

Czego księdzu życzę.

Bardzo dziękuję wszystkim czytelnikom tego bloga!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wywiad z ks. Robertem Grzybowskim

ks. Robert Grzybowski - duszpasterz diecezji drohiczyńskiej, pasjonat sportu, miłośnik wspinaczki górskiej, zdobywca wielu szczytów Czy odprawiając mszę na szczycie góry, czuje się ksiądz bliżej nieba? Pewnie tak. Jest w tym jakiś mistycyzm. Trudno jest mi mocno przekazać, bo jest w tym jakaś intymność. To też jest taki moment, który ciężko uchwycić. Na górze jest zimno, są niedogodne warunki… Na pewno jednym z naszych największych przeżyć na szczycie był McKinley. Ta zimna góra, na której były dogodne warunki, pozwoliła nam na niezwykłe dla nas przeżycie. To było chyba moje najwyraźniejsze doświadczenie, że patrzę na całą Amerykę z góry, z najwyższego punktu i mówię: „Boże, błogosław im.” Pytam nieprzypadkowo, gdyż jedną z księdza pasji jest wspinaczka wysokogórska, ale też piłka nożna, kajaki czy wyprawy rowerowe. Znajduje ksiądz na to czas wśród innych duszpasterskich obowiązków? Chyba jest coraz słabiej. Czuję się sfrustrowany, że nie mam czasu i tak wybieram

Wywiad z Katarzyną Marcinkowską

Katarzyna Marcinkowska - żona i mama, autorka projektu "Serce kobiety", prowadzi kursy przedmałżeńskie, konferencje i warsztaty dla narzeczonych Czego pragną kobiety? Każdy człowiek pragnie miłości. A my chyba szczególnie. Ale oczywiście to pytanie jest bardzo szerokie, musielibyśmy zapytać każdą kobietę. Mamy różne historie, różne braki, różne pragnienia. Najbardziej uniwersalna jest chyba właśnie miłość. Chcemy jej tak samo jak mężczyźni, ale trochę w inny sposób. Ta miłość i relacja z mężczyzną mocno wiąże się z pragnieniem akceptacji i poznania samej siebie oraz bycia przyjętą.   Chcemy dobrze czuć się z samą sobą i by inni dobrze czuli się z nami. Odnaleźć siebie, zrobić coś ze swoim życiem. To jest chyba w ogóle poszukiwanie człowieka XXI w. Te kobiece pragnienia są często jakoś związane z innymi ludźmi, z potrzebą tworzenia więzi, ale tak naprawdę każda z nas pragnie odnaleźć swoją prawdziwą wartość i prawdę o sobie niezależną od drugiego, nawet najb

Stoczyć bitwę, uratować Piękną

Na pewno zdarzyło się Wam natknąć w Internecie na żart związany z oczekiwaniami kobiet w stosunku do mężczyzn i odwrotnie. Według tej teorii płeć piękniejsza wymaga od facetów, żeby byli wszystkim (i tu milion różnych cech). Mężczyźni z kolei pragną od kobiet tylko dwóch rzeczy. Pewnie wiecie jakich. ;-) Katarzyna i Mariusz Marcinkowscy - fot. wywiad z Kasią Marcinkowską Z żartami jest jak z plotkami - w każdym mieści się źdźbło prawdy . Tak jest też i w tym przypadku. Ale czy do końca? Katarzyna Marcinkowska rok temu udzielając mi wywiadu na blogu mówiła m.in. o pewnych przemianach w społeczeństwie i procesach, jakie zachodziły jeśli chodzi o role kobiet i mężczyzn w  rodzinach. " Mężczyzna dawniej miał ściśle ustalone miejsce, miał konkretne zadanie utrzymania rodziny , wiedział, co ma robić i jaki ma być. Albo nie miał czasu nad tym myśleć, albo nikt nie mówił mu jaki ma być. Nie musiał szczególnie mocno wchodzić w relacje np. z dziećmi, a często zwyczajnie nie miał na