Tak sobie teraz myślę... może to wstawanie o 2:00 do pracy, odpalanie autobusu przed 4:00 i wyruszanie w miasto z jeszcze półprzytomnym umysłem, podjeżdżanie na przystanki i zabieranie pierwszych - równie zaspanych - pasażerów... może to też jest czuwanie? Jutro mogę o Roratach zapomnieć, ale może to ja kogoś zawiozę na te Roraty? Może pośrednio dzięki mnie ktoś będzie czuwał od świtu? On będzie czuwał przy ołtarzu, ja będę czuwał za kierownicą autobusu. I tak będziemy czuwali.
Kolejny już Adwent. Przez cały rok dosłownie na niego czekałem. Serio! Co jakiś czas na youtubie mi wyskakiwała jakaś pieśń adwentowa i sobie wzdychałem, kiedy już nadejdzie ten przepiękny czas oczekiwania, wstawania na Roraty, tego porannego Rorate Caeli. A gdy już nadszedł... No nijak nie potrafię się w niego wczuć. Zacząłem z wielką mocą. Odpaliłem sobie Plaster Miodu 2 o. Szustaka, zobowiązałem się przed samym sobą, że przez cały Adwent będę siadał z herbatą i słuchał tego, co ma mi do powiedzenia Pan Bóg słowami dominikańskiego kaznodziei. No i co? No i nico. Trzy dni wytrzymałem, ale potem się złamałem.
Może nie dlatego, że zabrakło jakiejś motywacji. Tej miałem dużo, choć przyznaję, że słomiany zapał jest u mnie dość spory. Może nie dlatego, że czasu zabrakło. Owszem, przydałoby się go więcej, ale jestem zwolennikiem teorii, że jak się chce, a się nie da, to można. Coś jednak głębiej zawiodło. Zawiódł mechanizm zrzucenia wszystkich innych rzeczy na bok i skupienia się przez te kilkanaście minut dziennie tylko na jednym. Nie przewidziałem tego, że pojawią się różne sprawy, które uznam za ważniejsze.
Zasłaniać się obowiązkami zawodowymi nie chcę, ale przyznać trzeba, że praca kierowcy autobusu nie należy do najłatwiejszych - także godzinowo. Jeśli wstaję do pracy na powiedzmy 4:00 rano, to ani nie mam jak rano iść na Roraty, ani nie mogę wieczorem, bo przecież muszę się wcześnie położyć spać. Analogiczna sytuacja występuje, gdy pracuję do późnego wieczora.
A pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu umawiałem się ze znajomymi z katolickiego stowarzyszenia. Dawaliśmy radę się raz na jakiś czas spotkać o tej 5:30, wybrać do Dominikanów na 6:00 na przepiękną liturgię, a potem jeszcze wszamać pyszne śniadanko z mlekiem w miejscowym duszpasterstwie. Przecież pamiętam, że wychodziłem wtedy po 8:00 pełen wigoru i motywacji do działania. Widziałem te szare i ponure twarze zmierzające autobusem do pracy, a ja czułem się napełniony Bogiem i Maryją. W moim sercu był pokój.
Bo przecież nie chodzi o to, żeby zaniedbywać swoje obowiązki i tylko się w kółko modlić - najlepiej jeszcze na zamkniętej adoracji. Przecież sensem Adwentu jest, by wyjść do drugiego człowieka. I razem z nim czuwać. Będąc z nim i dla niego. Może właśnie to będą Roraty mojego życia?
Komentarze
Prześlij komentarz