Gdybym miał „otagować” odpowiednimi słowami cykl, pewnie
jednym ze słów przewodnich byłaby „miłość”. Oczywiście mam na myśli
szukanie
tej jedynej osoby, z którą spędzę resztę mojego życia. Ale nie tylko, bo
przecież o miłości można mówić w różnych kontekstach, choćby relacji
rodzinnych, relacji Boga do człowieka itd. Miłość jest bardzo ważną
sferą
naszego życia. Jak to mawiał Robert Górski w jednym z monologów: "Tak
już jest i koniec, z tym się człowiek rodzi i się z tym nie dyskutuje".
Przez wiele lat zmagałem się z samotnością. Jakimś motywem
przewodnim tego mojego smutku była nieustanna chęć „posiadania” dziewczyny.
Może to brzmi brzydko i egoistycznie, ale po latach widzę, że pomimo naprawdę
szczerych i godnych pochwały chęci, gdzieś tam na dnie serca krążył egoizm i
frustracja z tego, że wszyscy już kogoś mają, tylko ja na stare lata zostanę
sam.
To był jeden z tych dni, podczas których ma się ochotę
wrócić do łóżka, ułożyć się w pozycji prenatalnej i pisnąć spod kołdry „dajcie mi wszyscy święty
spokój”. Zbyt wielu obowiązków nie miałem. Z jednym wyjątkiem – wieczorem musiałem zwlec
się do radia, w którym wolontariacko pracowałem (i pracuję do dziś) jako
realizator dźwięku. 4 godziny dyżuru to może nie jest szczyt „pracoholizmu”,
ale i tak bardzo nie chciało mi się do tego miejsca iść.
Co więc zrobiłem? Zacząłem szukać zastępstwa. Zazwyczaj się
udawało je znaleźć, gdy chorowałem lub coś innego nie pozwalało mi przybyć do
radia. Tym razem było inaczej. Nikt totalnie nie mógł mnie zastąpić.
Zrezygnowany życiem wygramoliłem się z łóżka – z twarzą cierpiącego Vertera – i
udałem się do radia na dyżur. Oczywiście w mojej głowie kołowało mi się wszystko od
tematu samotności i szukania tej wybranki. Gdy tylko zaglądałem na facebooka,
wszędzie ludzie pisali o swoich miłosnych szczęściach, związkach i innych takich...
W radiu miałem dość luźny dyżur. I bardzo dziwnie rozłożony. Najpierw musiałem coś drobnego zrobić, potem ponad godzinka fajrantu, a następnie
dwie godziny audycji. Wpadłem na pomysł, że skoro już muszę wyjść z tego domu,
a radio jest niedaleko starówki, to w czasie tej przerwy pójdę sobie do
pobliskiego kościoła oo. Jezuitów na nabożeństwo czerwcowe. Wszak zapowiadał się piękny i słoneczny
czerwcowy wieczór. Okazało się jednak, że muszę w radiu zostać, bo coś mam
pilnego do zrobienia. Nici z czerwcowego. Trudno.
Niedługo potem kolega, który mi od początku tłumaczył, że
nie da rady mnie zastąpić, przybiegł do studia i powiedział: „dobra, leć, ja
się resztą zajmę”. Na mojej twarzy pojawiła się ulga, choć smutek nie ustawał,
bo w takich stanach – powiedzmy sobie – depresyjnych nie jest łatwo o jego
zniknięcie. Zatem dwie godziny przed czasem skończyłem dyżur. Pomyślałem sobie,
że na czerwcowe nie poszedłem, ale że skoro już jestem w centrum Warszawy, a w
kościele Jezuitów po nabożeństwie miała być msza, to się na nią udam. Choćby po
to, żeby jednak się z tym Panem Bogiem spotkać, bo pewnie będzie Mu smutno, jak
perfidnie wykorzystam łaskawość kolegi i wrócę do domu do łóżka.
Poszedłem do tego kościoła zatem na Eucharystię. Jakież było
moje zdziwienie, gdy okazało się, że akurat tego dnia o tej porze odprawiana
była… comiesięczna msza dla poszukujących męża lub żony. Nie wiem jak Pan Bóg
to zrobił, ale dobry jest. W homilii duszpasterz nawiązywał do słów św. Jana
Pawła II o tym, abyśmy wymagali od siebie. Zapamiętam te słowa na długo.
I tak sobie myślę, że Pan Bóg musiał to naprawdę solidnie
przygotować, żebym wyszedł z tego łóżka, żebym poszedł do kościoła, ale nie na
czerwcowe, a na tę mszę, i żeby przemówić mi do rozumu. To jest jeden z tych
znaków, które uświadomiły mi, że Pan Bóg jest w stanie dokonać
nieprawdopodobnych rzeczy, jeśli tylko Mu się poddamy.
Tak, wymagajmy od siebie, a nie od innych.
OdpowiedzUsuńTeż wiele razy miałam takie dziwne zbiegi okoliczności, że niby coś przypadkiem..
OdpowiedzUsuńPamiętam, że była jakaś sytuacja, że w coś nie wierzyłam (niestety nie pamiętam o co chodziło) i sobie myślę, że już prędzej zobaczę księdza chodzącego po mieście (u nas raczej samochodami się przemieszczają) ii patrzę a tu aż dwóch idzie.. No i tak. Bóg też ma poczucie humoru..
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńW tym roku Pan Bóg mnie rozłożył na łopatki swoim poczuciem humoru pewnego dnia. Napiszę o tym jeszcze w tym cyklu.
UsuńPawle, bardzo bardzo podoba mi się ten cykl historii. Pan Bóg to już wie, jak Cię przywołać do porządku :)
OdpowiedzUsuń