Miałem na studiach koleżankę Izę. Była to wierząca
dziewczyna o niezwykłym sercu i wielu pasjach i marzeniach. Nie przyjaźniłem
się jakoś z nią blisko, byłem tylko jej kolegą, ale i tak dała się poznać od
niezwykłej strony jako ktoś, kto dąży za swoimi pragnieniami i kto się często
do ludzi uśmiecha.
Kiedyś nawet zaprowadziłem ją do radia, w którym działam,
żeby poznała to miejsce, bo może będzie chciała tam zostać na dłużej. Bardzo
jej się tam podobało, choć opowiadała mi, że nie wie czy się nadaje. Cechowała ją wielka skromność i pokora.
Jedną z pasji Izy był teatr. Nie wiem, czy chciała zostać aktorką teatralną. Niemniej podczas studiów wstąpiła do studenckiego teatru. Wraz ze znajomymi przygotowywała chyba pierwszą w swoim życiu poważną sztukę. Pamiętam, jak miała mieć występ w domu kultury. Dla takiej osoby jak ona to było naprawdę coś – pierwszy spektakl dla ludzi spoza uczelni, dla ogółu publiczności.
Zaprosiła mnie na to wydarzenie. Jako że nawet niedaleko tam miałem, obiecałem że przyjdę zobaczyć, jak występuje na scenie. Nie byłem dla niej jakąś bliską osobą, zwykłym kolegą ze studiów, ale ucieszyła się niesamowicie. Czuć było, że jest podekscytowana obecnością kogoś znajomego. Niestety danego dnia bardzo źle się czułem i musiałem napisać Izie, że nie pojawię się na występie. Przyjęła to ze smutkiem, ale powiedziała, że w takim razie zobaczę występ następnym razem.
Niedługo potem rozmawiałem z nią na facebooku. To była bardzo szczególna rozmowa, bo… o Bogu. Dziewczyna przyznała mi się, że mimo że jest wierząca, ostatnio jakoś zaniedbała sprawy wiary. Dodała też, że nie wie, czy Pan Bóg ją w Niebie zechce. Próbowałem Izę pocieszyć, wesprzeć. Mówiłem, że jestem przekonany, że Bóg ją bardzo chce i czeka na nią tam na górze z utęsknieniem.
To była nasza ostatnia rozmowa. Kilka dni później przyszła wiadomość, że Iza... tragicznie zginęła w wypadku samochodowym. Wracała z chłopakiem z pracy w nocy, mieli zielone światło i ktoś nie patrząc na sygnalizację wjechał w ich samochód z impetem. On został ranny, ona poniosła śmierć na miejscu.
Nie wiem co mnie bardziej zmroziło – czy ta tragiczna wiadomość, czy przypomnienie sobie mojej ostatniej rozmowy z Izą. Natomiast wiem jedno – te wszystkie przypomnienia księży i nie tylko o tym, żeby czuwać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam się pożegnać ze światem, to nie są puste słowa. Łatwo się tego słucha, gdy myślimy tak ogólnikowo – że przecież każdy kiedyś umrze, że spoko… Ale gdy doświadczamy tak szybkiego odejścia kogoś bliskiego, nagle zaczynamy patrzeć na to nieco inaczej.
To kolejny znak od Pana Boga w moim życiu. Znak tego, żeby nauczyć się „liczyć dni nasze”. Kiedyś katolicki psycholog i terapeuta Michał Piekara zwrócił uwagę na pewne słowa w jednym z psalmów: „Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy osiągnęli mądrość serca” (Ps 90,12). Musimy nauczyć się patrzeć na nasze życie nie przez pryzmat naszych osiągnięć, planów i marzeń, ale przez wgląd na to, że jesteśmy tu jedynie prochem, marnym prochem. I to nie znaczy, że mamy się wiecznie smucić, bo nie do smutku jesteśmy powołani. Tylko nie możemy zapominać o tym, co jest naszym celem. Bo nigdy nie wiadomo, czy to już nie jutro Pan Bóg powoła nas do siebie.
Niedługo po śmierci Izy teatr wystawił kolejny występ. Tym razem już bez jej udziału, a ku jej pamięci. Wtedy uświadomiłem sobie, jak ta sztuka się nazywała: "Gonimy, póki żywi"... Dalszą część wpisu chyba musicie dokończyć sobie sami.
Jedną z pasji Izy był teatr. Nie wiem, czy chciała zostać aktorką teatralną. Niemniej podczas studiów wstąpiła do studenckiego teatru. Wraz ze znajomymi przygotowywała chyba pierwszą w swoim życiu poważną sztukę. Pamiętam, jak miała mieć występ w domu kultury. Dla takiej osoby jak ona to było naprawdę coś – pierwszy spektakl dla ludzi spoza uczelni, dla ogółu publiczności.
Zaprosiła mnie na to wydarzenie. Jako że nawet niedaleko tam miałem, obiecałem że przyjdę zobaczyć, jak występuje na scenie. Nie byłem dla niej jakąś bliską osobą, zwykłym kolegą ze studiów, ale ucieszyła się niesamowicie. Czuć było, że jest podekscytowana obecnością kogoś znajomego. Niestety danego dnia bardzo źle się czułem i musiałem napisać Izie, że nie pojawię się na występie. Przyjęła to ze smutkiem, ale powiedziała, że w takim razie zobaczę występ następnym razem.
Niedługo potem rozmawiałem z nią na facebooku. To była bardzo szczególna rozmowa, bo… o Bogu. Dziewczyna przyznała mi się, że mimo że jest wierząca, ostatnio jakoś zaniedbała sprawy wiary. Dodała też, że nie wie, czy Pan Bóg ją w Niebie zechce. Próbowałem Izę pocieszyć, wesprzeć. Mówiłem, że jestem przekonany, że Bóg ją bardzo chce i czeka na nią tam na górze z utęsknieniem.
To była nasza ostatnia rozmowa. Kilka dni później przyszła wiadomość, że Iza... tragicznie zginęła w wypadku samochodowym. Wracała z chłopakiem z pracy w nocy, mieli zielone światło i ktoś nie patrząc na sygnalizację wjechał w ich samochód z impetem. On został ranny, ona poniosła śmierć na miejscu.
Nie wiem co mnie bardziej zmroziło – czy ta tragiczna wiadomość, czy przypomnienie sobie mojej ostatniej rozmowy z Izą. Natomiast wiem jedno – te wszystkie przypomnienia księży i nie tylko o tym, żeby czuwać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nam się pożegnać ze światem, to nie są puste słowa. Łatwo się tego słucha, gdy myślimy tak ogólnikowo – że przecież każdy kiedyś umrze, że spoko… Ale gdy doświadczamy tak szybkiego odejścia kogoś bliskiego, nagle zaczynamy patrzeć na to nieco inaczej.
To kolejny znak od Pana Boga w moim życiu. Znak tego, żeby nauczyć się „liczyć dni nasze”. Kiedyś katolicki psycholog i terapeuta Michał Piekara zwrócił uwagę na pewne słowa w jednym z psalmów: „Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy osiągnęli mądrość serca” (Ps 90,12). Musimy nauczyć się patrzeć na nasze życie nie przez pryzmat naszych osiągnięć, planów i marzeń, ale przez wgląd na to, że jesteśmy tu jedynie prochem, marnym prochem. I to nie znaczy, że mamy się wiecznie smucić, bo nie do smutku jesteśmy powołani. Tylko nie możemy zapominać o tym, co jest naszym celem. Bo nigdy nie wiadomo, czy to już nie jutro Pan Bóg powoła nas do siebie.
Niedługo po śmierci Izy teatr wystawił kolejny występ. Tym razem już bez jej udziału, a ku jej pamięci. Wtedy uświadomiłem sobie, jak ta sztuka się nazywała: "Gonimy, póki żywi"... Dalszą część wpisu chyba musicie dokończyć sobie sami.
Dziękuję. Tak bardzo dziękuję, że przypomniałeś mi tę historię.
OdpowiedzUsuńWłaśnie zastanawiałem się ostatnio Marto, czy ja tę historię Ci kiedyś opowiadałem. :)
Usuń